Łopotały sztandary, w złotoustości mówców krzepił się lud. Jednego tylko przy okazji nie powiedziano, acz wydawałoby się, że to najważniejsze w przesłaniu historycznym dla polskich dzieci i winno figurować we wszystkich podręcznikach szkolnych. Oto Europa jest, szczególnie jeżeli chcemy ją liczyć bez przeduralskiej Rosji, malutkim kontynencikiem podzielonym na kilkadziesiąt państw i państewek, mających sprzeczne interesy i, jak Polacy, zacietrzewionych w ich obronie. Od czasów Pax Romana, czyli dyktatury Oktawiana Augusta, a potem paru jego następców, panowania brutalnego Rzymu wokół Morza Śródziemnego, przez kilkanaście wieków, nie zdarzyło się na naszym kontynenciku choćby 10 lat bez wojen, upodlania wrogów, mordów i zniszczeń. Powstanie warszawskie jest w tym względzie detalem czy niewiele znaczącym epizodem dziejów szaleństwa. Takich powstań warszawskich był już bezmiar.
Holocaust, walki papistów z heretykami od katarów i husytów po protestantów, rozpaczliwa obrona Grenady przed rekonkwistą i tysiąc innych rzezi z religią w tle. Wojny: stuletnia, trzydziestoletnia, siedmioletnia i siedemset innych, Baskowie zabijający Hiszpanów i Hiszpanie zabijający Basków. Chorwaci Serbów i Serbowie Chorwatów… Beznadziejna wyliczanka, w której absurd absurdem pogania.
Jakiego takiego spokoju zaznał kontynencik tylko pod knutem autokratycznych monarchii w XIX w. i podczas podziału między mocarstwa po drugiej wojnie światowej. Działo się to jednak krwawym kosztem aspiracji społecznych i narodowych, o których zaświadczają w pierwszym przypadku choćby powstania polskie czy Wiosna Ludów; w drugim: Berlin, Budapeszt, Praga, Gdańsk…
I oto nagle na tym kontynenciku pojawiła się okazja niesłychana i niebywała od dwóch tysięcy lat.