Mimo że za kamerą stanął reżyser „Furii” i „Legionu Samobójców”, a przed nią Will Smith, prawdziwą gwiazdą „Bright” jest Max Landis. To jeden z najzdolniejszych scenarzystów młodego pokolenia, który wcześniej dał nam choćby „Kronikę”, a niedawno cudnie pokręcony serial „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently’ego”. Landis naprawdę rozumie fabuły fantastyczne i oferuje historie dojrzałe, niekiedy wykorzystujące gatunkowe schematy, zawsze jednak z ambicjami większymi niż bycie po prostu efekciarskim widowiskiem. Dlatego też „Bright”, który nosi z pozoru wszelkie cechy hollywoodzkiego blockbustera, nim nie jest.
Jest tu magia, nawet sporo, są centaury, gdzieś w tle raz miga smok, a wszyscy ganiają za magiczną różdżką. Jeżeli chcieć jednak definiować film Ayera i Landisa, trzeba zacząć rozmowę o tolerancji. Bo Landis połączył tu fantastyczną historię świata prawie takiego jak nasz, z tą różnicą, że od tysiącleci koegzystujemy z magicznymi rasami, z opowieścią o rasizmie, uprzedzeniach i walce o byciu czymś więcej niż spełnieniem cudzych oczekiwań. Wyobraźmy sobie, że Śródziemie z „Władcy pierścieni” Tolkiena dalej się rozwijało, jego historia trwała, magia zaczęła koegzystować z technologią, aż w końcu świat ten doszedł do momentu takiego jak nasza rzeczywistość – i ma takie same problemy, może nawet większe, bo ras jest więcej, a podziały wyraźniejsze, silniejsza jest więc i nienawiść.
„Bright”, jeden z najciekawszych filmów roku
W centrum tego zamieszania są grani przez Willa Smitha i Joela Edgertona odpowiednio człowiek i ork, partnerzy policjanci, niezbyt do siebie pasujący, niezbyt lubiani (Nick to pierwszy ork będący stróżem prawa, znienawidzony przez wszystkich), którzy dodatkowo wplątują się w środek intrygi z magiczną różdżką, a więc niezwykle potężnym i niesamowicie niebezpiecznym artefaktem, na którym każdy chce położyć rękę.