Gdy wybuchł obecny kryzys, polska debata ekonomiczna ciążyła ku tezie, że kryzysu nie ma, że jest tylko problem amerykańskiego rynku hipotecznego, amerykańskiego sektora finansowego, niezrównoważonego budżetu Ameryki. Kiedy Europa zaczęła mieć kłopoty, w Polsce dominował pogląd, że to tylko zakażenie, a my jesteśmy bezpieczni, bo nasze powiązania z międzynarodowymi rynkami są ograniczone i poddane surowym rygorom. Teraz, kiedy trudno jest w Europie znaleźć kraj, który kłopotów nie ma, mówi się, że to wina niedopracowanego projektu europejskiej waluty.
Można oczywiście uważać, że następujące po sobie fazy obecnego kryzysu nie mają ze sobą związku. Można uważać, że jedne sfery i strefy się od drugich po prostu zarażają, jak każdej wiosny ludzie zdrowi zarażają się grypą. Gdyby tak było, mówienie o katastrofie byłoby bredzeniem wariata śniącego nieprzytomnie. Wystarczyłoby naprawić finanse Grecji, ściąć deficyt w Stanach, ostrzyc brytyjski socjal, żeby sprawy wróciły do tego, co nam wydaje się normą, czyli z grubsza do stanu poprzedniego.
Nie wierzę w te cuda. „Wojenna” anegdota Jacka Rostowskiego o bankierze, który dla bezpieczeństwa chce swoim dzieciom załatwić „zielone karty”, nie jest żadną przesadą i że ryzyko, wobec którego stoimy, obejmuje wszelkie nieprzyjemne warianty. Także wojnę. Choć nie taką, jaką najstarsi z nas pamiętają. Taka wojna jest dziś w centralnej Europie nieprawdopodobna, choć niemożliwa nie jest. Ale wojny gospodarcze są więcej niż prawdopodobne.
Kryzys nie spadł z nieba
Wszystkiego nie da się wyjaśnić błędami szefa jednego banku centralnego (Greenspana) ani chciwością grupki zdemoralizowanych bankowców (w rodzaju Madoffa), ani nawet błędnymi doktrynami ekonomicznymi (neoliberalizmem).