Ale był też człowiekiem mocnym, o silnej woli. Kiedy złamał prawą rękę, pisał lewą. Gdy nie przyjęto go do szkoły muzycznej, poszedł do ogniska, a w kilka lat później był już jedynym studentem kompozycji w Katowicach, któremu urządzono koncert monograficzny. W jego utworach, zwłaszcza młodzieńczych „Scontri” na orkiestrę, cyklach kameralnych „Genesis” i „Muzyczki”, a z późniejszych – w Koncercie klawesynowym, w „Lerchenmusik” i dwóch pierwszych kwartetach smyczkowych słychać także moc i upór, zawziętość i zapamiętanie.
Zawsze był sobą, robił swoje. Kompromisy były mu obce. Na stanowisku rektora Akademii Muzycznej w Katowicach, w czasach PRL, wytrzymał tylko cztery lata.
Kierował się wyłącznie własną intuicją. Kiedy go to interesowało, włączył się w nurt awangardowy, przemawiając mocnym głosem. Później szukał źródeł w muzyce średniowiecza i renesansu, w muzyce ludowej, ale patrzył na nie po swojemu. Zmieniał do nich stosunek, łagodniał. Szczyt tej drogi przypadł na „Symfonię pieśni żałosnych”.
W 1976 r. wykonano ją po raz pierwszy na Warszawskiej Jesieni. Reakcje były skrajne. Jedni krytycy uznali dzieło za genialne, inni odmawiali mu prawa bytu na festiwalu muzyki współczesnej. Gdy powtórzono symfonię na festiwalu w Royan,
francuska prasa nazwała Góreckiego kiepskim imitatorem Pucciniego czy Janáčka.