Nowość polega na tym, że do ekstremistów dołączyli ludzie o znanych nazwiskach. Tym samym zawiązał się sojusz zawieszający podział na prawicę skrajną, faszyzującą czy faszystowską, i mniej radykalną. Nic dotąd nieznaczące grupy typu ONR doczekały się swoistej legitymizacji.
Na akcję przyszła reakcja. Przeciwnicy prawicy i prawicowego radykalizmu zawiązali swój sojusz, Porozumienie 11 Listopada, też ponad podziałami i też z udziałem osób publicznych. Zwołali się, aby zablokować narodowców.
Słusznie, bo ekstremizm jest niebezpieczny dla społeczeństwa i dla państwa. Ale podobnie jak wobec oenerowców na prawicy, również na lewicy doszło do przymrużenia oka na sprzymierzonych z nią radykałów, choć przecież lewicowy ekstremizm jest też niebezpieczny.
Wynik konfrontacji nie był na szczęście krwawy. Jednak po obu stronach zdarzyły się incydenty z użyciem przemocy. Szczególnie bulwersujące było pobicie grupki zwolenników ONR w pociągu przez zamaskowanych anarchistów: sprawa dla prokuratora.
Ideologiczne burdy uliczne na dużą skalę to niemal chleb codzienny u naszych niemieckich sąsiadów, a ostatnio też w Grecji. Są rodzajem rytuału, wentylem nastrojów. Policja ma wielkie doświadczenie, jak sobie z tym radzić. Może jeśli marsze i blokady wejdą na dłużej do naszego politycznego repertuaru i my się nauczymy z nimi żyć. Dramatu nie ma, ale powodu do „radosnej dumy narodowej”, do jakiej nawołuje prezydent, też nie.