Pewne kontrowersyjne sprawy muszą być wyjaśnione do końca, dlatego dobrze, że w zeszłotygodniowym wywiadzie dla gazety „Polska. The Times” senator Roman Ludwiczuk wrócił do ujawnionego przez media nagrania, na którym słychać, jak ubija polityczne biznesy za pomocą chamskiego, ordynarnego języka.
Senator rzuca na całą sprawę zupełnie nowe światło, twierdząc, że gdy na nagraniu słuchał siebie, w ogóle nie mógł się rozpoznać. Trzeba przyznać, że Ludwiczuk nie twierdzi, że na nagraniu nie słychać jego głosu, daje tylko do zrozumienia, że być może nie on tym głosem mówi. „Od początku ten materiał był dla mnie podejrzany” – przyznaje. I to nie tylko dlatego, że jego głos używa zupełnie obcego mu języka, ale także dlatego, że pewien specjalista badający nagranie znalazł aż 96 ingerencji w materiał. Co więcej, powiada senator, zdaniem tego specjalisty, nagranie „zostało stworzone na początku listopada, a rozmowa miała miejsce 30-tego dnia tego miesiąca”.
Jeśli to prawda, oznacza to, że senator PO padł ofiarą spisku polegającego na potajemnym nagraniu rozmowy, którą miał odbyć dopiero za kilka tygodni, a wszystko po to, by pokazać, jakich wulgarnych słów w jej trakcie używał. W tej sytuacji przestaje dziwić, że senator nie rozpoznał tego, co mówił, bo jak mógł rozpoznać, skoro jeszcze tego nie powiedział?
Ludwiczuk przyznaje, że całe życie był człowiekiem ufnym, ale afera z ujawnieniem nagrania rozmowy, która się jeszcze nie odbyła, nauczyła go ostrożności. Dlatego nie kryje, że gdy obecnie odbywa z kimś rozmowę, sam jako pierwszy ostentacyjnie włącza dyktafon i ostrzega, że rozmowa jest nagrywana.
Miejmy nadzieję, że taka ostrożność wystarczy, chociaż naszym zdaniem nauczony złym doświadczeniem senator Ludwiczuk powinien na wszelki wypadek ostentacyjnie nagrywać także rozmowy, których jeszcze nie odbył, zwłaszcza że – jak się okazuje – jest to technicznie możliwe.