Co można zrobić z zasłużoną „szkołą orląt” w Dęblinie, z jej majątkiem i kilkusetosobową kadrą, jeśli na potrzeby MON kształci się w niej ledwie 400 studentów, pięciokrotnie mniej niż kiedyś? By nie zbankrutować, musi zarabiać na kształceniu cywilów, których zapewne łatwiej przyciągnie, jeśli jej mury opuszczą z dyplomem Akademii Lotniczej, a nie Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych. I właśnie Sejm z dawnej podchorążówki akademię utworzył.
Aby uczelnia mogła zwać się akademią, musi mieć uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora w co najmniej dwóch specjalizacjach. „Szkoła orląt”, która ledwie rok temu wypuściła pierwszych magistrów, takich uprawnień nie miała. Dlatego łączy się ją z warszawskim Wojskowym Instytutem Medycyny Lotniczej, który ma dwa uprawnienia (jedno obecnie zawieszone) do nadawania doktoratów. Jeśli Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów odwiesi doktorskie uprawnienie i AL powstanie, to będzie można w niej bronić doktoratu z medycyny lub z biologii medycznej. W WIML (o statusie zamiejscowej placówki AL) specjaliści od medycyny lotniczej kształcić będą ratowników medycznych, a w przyszłości pielęgniarki.
Po tej fuzji ministrowi obrony przybędzie kolejna uczelnia o statusie akademickim (już jest Wojskowa Akademia Techniczna, Akademia Obrony Narodowej i Akademia Marynarki Wojennej, a w planach Akademia Wojsk Lądowych we Wrocławiu) i jak mówi gen. Stanisław Koziej, krytyk tej formy rozwoju wojskowego szkolnictwa, polska armia niebawem będzie miała 3 dywizje i aż 5 wojskowych akademii. Czy tylu ich potrzeba, skoro obniżono wymagania co do wykształcenia oficerów, którymi do stopnia kapitana włącznie mogą być dziś osoby z licencjatem?