Mamy nowy proces szesnastu. Tym razem 16 jest oskarżycieli – profesorów i doktorów, a oskarżony jeden – znany historyk, profesor Marcin Kula. Akt oskarżenia został opublikowany w piśmie „Uniwersytet Warszawski” i nie bez powodu przedrukowany w „Rzeczpospolitej” pod tytułem „W obronie prawdy”. Od kiedy to nic nie kosztuje, ja również stałem się obrońcą prawdy, więc pogrążyłem się w lekturze: „Ostatecznym sposobem obrony przed Prawdą – czytamy – jest metoda publicznego ośmieszania, kąśliwych uwag na temat wyglądu, nazwiska, lapsusu językowego, miny itp., co odciąga uwagę od meritum spraw i rzeczowych argumentów w stronę prostackiej hecy i zabawy, a te można podgrzewać (według manipulatorów) w nieskończoność”.
„Ho! Ho!” – pomyślałem, zaraz wezmą w obronę „Komoruskiego”, dadzą odpór tym, którzy śmieją się z jego gaf i mówią, jakoby „Komoruski” miał krew na rękach, był wrogiem krzyża i ponosił wraz z innymi zaprzańcami odpowiedzialność za śmierć 96 osób „poległych” pod Smoleńskiem. 16 uczonych (zwanych dalej, od nazwiska pierwszego z autorów, „Piela i inni”) ma jednak intencje odmienne, a mianowicie uważa, że bezlitośnie ośmieszany był prezydent Lech Kaczyński, zaś profesor Kula – który na łamach tegoż „Uniwersytetu Warszawskiego” napisał, że było „akurat odwrotnie” – powinien to udowodnić: „Mamy do pana profesora Kuli bardzo uprzejmą koleżeńską prośbę, aby po prostu udokumentował odnośnikami do źródeł, jakich to obraźliwych słów używał prezydent Rzeczypospolitej w stosunku do swoich krytyków, którzy nazywali go »chamem«”.
Państwo może sądzą, że teraz ja będę przypominał „małpę w czerwonym”, „spieprzaj dziadu” i pogróżkę do dziennikarki: „Mam panią na krótkiej liście”? W żadnym wypadku! Nikt nie zrobi tego bowiem bardziej akuratnie i starannie niż profesor Kula, który metodyczność i Sitzfleisch wyssał z mlekiem matki (prof. Nina Assorodobraj, wybitna socjolog) i ojca (prof. Witold Kula, jeden z największych historyków swoich czasów).
Ostatnio ukazała się jego książka (oczywiście ponad 700 stron) „Mimo wszystko bliżej Paryża niż Moskwy”. Jest to saga o związkach historyków Polski i Francji, głównie w czasach PRL. Nie jest to żadna naukowa cegła, lecz mozaika ułożona z tysięcy fragmentów listów, jakie pisali do siebie członkowie rodziny Kulów oraz ich przyjaciele. Większość tych listów krążyła pomiędzy Paryżem a Warszawą, ale są i listy z Zakopanego, Moskwy (gdzie pani profesor była początkowo zachwycona) i Rzymu. W rodzinie Kulów nie wyrzucało się żadnego zapisanego papierka, teraz więc Marcin Kula nie musi wychodzić z domu, żeby pisać historię. Jak na benedyktyna przystało, do każdego zachowanego słowa podchodzi z wielkim nabożeństwem.
Znaczna część książki poświęcona jest wyjazdom polskich historyków do Paryża. Szlaban uchylił się dość szeroko po Październiku, historycy polscy znali „więcej Francuzów niż Rosjan, o Litwinach czy Ukraińcach nie mówiąc”. Lista 30 naszych naukowców, którzy jesienią 1956 r. pojechali na zaproszenie UNESCO na seminarium do Paryża, robi wrażenie: Assorodobraj, Baczko, Baszkiewicz, Beylin, Hinz, Gieysztor, Grzybowski, Janion, Jedlicki, Kula, Lipiński, Łaski, Łepkowski, Nowak, Rostworowski, Ryszka, Sadowski, Strzelecki, Wyczański i inni. Na miejscu czekali na nich uczeni tej miary co Braudel, Levi-Strauss, Labrousse, a przy innych okazjach rodzice autora poznali crème de la crème światowej nauki: Herberta Marcuse’a, Gunnara Myrdala, Arnolda Toynbeego, Edgara Morin. „W ciągu następnych trzech lat (po 1956 r.) czytaliśmy wszystko, co ukazało się na Zachodzie pomiędzy rokiem 1930 a latami 50. – po polsku bądź w oryginale” – wspominał Bronisław Baczko.
W korzystaniu z listów rodzinnych, pisze Kula, „przeszkadza stosunkowo powszechnie panująca opinia, że PRL była krajem zamkniętym, a wyjazd był możliwy tylko za cenę współpracy z SB. (...) Tymczasem Rodzice – bez współpracy z SB – jeździli nieraz...”. Sam autor zdaje sobie sprawę, że doświadczenie, które opisuje, „Może naruszać obraz PRL jako rzekomo jednolicie i przez cały okres bliskiej obozowi koncentracyjnemu. Może naruszać obraz całego narodu jako jednolicie (poza zdrajcami) walczącego z reżimem. Gdybyż jeszcze Rodzice prosto z dworca biegli do Maisons-Lafitte!”. Kula zdaje sobie jednak sprawę, że opisuje środowisko wyjątkowe, uprzywilejowane.
Polska nie była krajem ani w pełni otwartym, ani zamkniętym, wiele zależało od humoru władz, od „etapu”, od opinii SB, od zachowania delikwenta za granicą i od innych czynników. Jest coś z prawdy w opinii, że „komunistyczna władza przekupywała paszportami elitę opiniotwórczą (...). Obawa przed utratą paszportu nieraz skutecznie trzymała w szachu”, ale nie jest też prawdą, że jeździli tylko historycy, zwłaszcza „za Gierka”. „Czy Polska byłaby szczęśliwsza, gdyby Kapuściński nie napisał swoich książek dzięki jeżdżeniu? Wątpię” – pisze Kula. Większość wjeżdżających „zainkasowała to, co system dawał, i nie zapłaciła rachunku”.
Znaczna część książki dotyczy tego, co najważniejsze – nauki, studiów, badań, wymiany, ale dla dziennikarza jest to po prostu znakomity opis życia w PRL. Zabiegi o zaproszenie, starania o paszport, mitręga, bezsensowne kwestionariusze i przepisy, policyjny charakter Biura Współpracy Naukowej PAN, absurdalne bariery i donosy: „profesor Kula odegrał wybitnie negatywną rolę” – pisało źródło z Leningradu, „rewizjonistyczna postawa polityczna”, „przeszedł metamorfozę w kierunku liberalnym i rewizjonistycznym”, „znany jest z działalności »kapturowej«”. A na końcu ile radości: upragniony paszport, bilet, 5 dol. na drogę i można znaleźć się na paryskim bruku.
Autor przypomina, co zabierano z Polski na prezenty (wyroby Cepelii, obrusy, wódkę, torciki Wedla), a co na sprzedaż (radzieckie aparaty fotograficzne i szyjki rakowe w puszkach). Ważną rolę odgrywały zakupy we Francji, w tym zamówienia z kraju: wkłady do długopisów, segregatory, fiszki, elektryczna maszynka do mięsa, młynek do kawy, części do samochodu, rajstopy, a także „przywieź mi banana”.
Profesor Kula dał nam nie tylko opis współpracy historyków polskich i francuskich, ale także panoramę polityczną i obyczajową ważnej części inteligencji, na czele z własną Rodziną. Chapeau bas!