Nazwa rekwizyt wywodzi się z łacińskiego requisitum (coś potrzebnego) – wyjaśnia teatrolog Zbigniew Raszewski. Coraz więcej rekwizytów bierze ostatnio czynny udział w polityce. Ot, choćby parasol. „Coś potrzebnego” nad głową prezydenta Francji. Wszyscy o tym pisali, nie zostawiając na winnych zaniedbania suchej nitki. No i co się okazało: prezydent Sarkozy wolał moknąć, niż zgodzić się, by stał za nim z parasolem umięśniony drab. A niziołków w służbach brak: ludzie u nas rosną, zgodnie z odziedziczonym po minionym systemie buńczucznym zapewnieniem. Do tej pory sławny był tylko parasol Chamberlaine’a. Przebił go ten nieistniejący nad gościem z Paryża. Zauważony, bo zwykle parasol bywał obsadzany w sytuacjach z dziedziny obyczajów. Aktorka Maria Malicka, podejrzewając koleżankę Lidię Wysocką o romans z Sawanem, sprała ją parasolką. Podobnie tłukła parasolką rywalki żona Adolfa Dymszy.
Inny rekwizyt, o którym dziś było głośno: kwiaty wręczane zagrożonym dymisją dygnitarzom. Sto kwiatów rozkwita gdzie indziej. Nam wystarczy skromniejszy bukiecik. Z wstążką zastępującą wstęgi przecinane w chwili oddawania do użytku krótszych od nich autostrad.
Kwiaty to rekwizyt od święta. Codzienność jaśnieje blaskiem złotych szat, pastorałów, mitr i paliuszy. Blask ma oślepiać i zamykać usta. Nie ze wszystkimi to się udało. Czytam w „Angorze”, co ma na ten temat do powiedzenia prof. Stanisław Obirek. Teolog, przez wiele lat zakonnik, obserwując manifestacje przepychu, dochodzi do wniosku, że istnieje u nas nadal katolicyzm feudalny: „Większość polskich biskupów to ludzie o bardzo skromnym pochodzeniu, robotniczym, ale przede wszystkim chłopskim. Kardynał Dziwisz czy arcybiskup Głódź są typowymi przedstawicielami chłopskich, niezamożnych rodzin.