Archiwum Polityki

Pięcioświąt

Ciężkie dni przed nami. Chcemy czy nie, trzeba się będzie naświętować jak diabli. A i tak wszystkiego obejść się nie da. Może zresztą wcale byśmy nie chcieli.

Jeszcze człowiek nie doszedł do siebie po trudach Wielkanocy. Jeszcześmy wszystkiego nie dojedli, koszyczków na strych nie pochowaliśmy, kości umęczonych przy stołach nie porozciągaliśmy, jeszcze nie zdążyliśmy odpocząć od rodziny ani nacieszyć się pracą. A tu znów wielkie świętowanie przed nami. I to nieporównanie trudniejsze. Nie wiadomo, w co ręce włożyć, w co którego dnia wbić drzewca i jakie flagi do tych drzewc przyszpilić: biało-czerwone, czerwone, niebieskie, żółte, a może tęczowe. Trzeba się będzie zdrowo nagimnastykować, by stanąć na wysokości tego świętowania.

Kiedy byłem dzieckiem, sprawy były proste. 1 maja jedni szli na pochód, a drudzy do kościoła. Ewentualnie rano się szło na pochód, a potem do kościoła. Albo vice versa. U mnie w domu nie praktykowano ani jednego, ani drugiego, więc szliśmy na spacer. Wybór był dość prosty. A dziś? Dramat! Co i jak mamy właściwie świętować?

Nie tak subito

1 maja będziemy mieli przede wszystkim beatyfikację, czyli długo oczekiwane wyniesienie Karola Wojtyły na ołtarze (O polskiej przygodzie z papieżem artykuł na s. 14). Subito – nie subito, ale się to stanie. Dziś myślę: szkoda, że nie subito. Bo dwa–trzy lata temu beatyfikacja Jana Pawła II byłaby jeszcze zapewne wielkim narodowym świętem. Dziś, mimo wysiłku biskupów, proboszczów, władzy oraz mediów, raczej nim nie będzie.

Już tegoroczna – przecież dopiero szósta! – rocznica śmierci Karola Wojtyły przeszła prawie niepostrzeżenie. Utonęła w dymach przygotowań do pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. I to nie tylko dlatego, że pierwsza rocznica ma naturalnie większą moc niż szósta. Przede wszystkim dlatego, że to, co się działo z Kościołem w ciągu ostatniego roku, rzuciło cień także na spuściznę Jana Pawła II. To w końcu jego dziełem jest w przeważającej mierze obecny skład polskiego episkopatu. To za jego pontyfikatu polski katolicyzm został zdominowany przez nurt radiomaryjny. To mianowani przez niego biskupi od lat murem stoją za ojcem Rydzykiem.

Wszyscy wiemy, że Karol Wojtyła ani Jan Paweł II nigdy by nie powiedział tego, co mówi na co dzień o. Rydzyk czy abp Michalik. Polski papież nie zniżał się do języka nienawiści, pogardy, wykluczania. Większość z nas wciąż jeszcze pamięta wsparcie, jakiego udzielił integracji Polski z Europą, gesty wobec Żydów i innowierców, zaproszenie agnostyka Kwaśniewskiego do papamobile, spotkania w Castel Gandolfo z Michnikiem czy Kołakowskim. Ale ta część dziedzictwa pontyfikatu znikła jak kamfora, a w oczy na co dzień kłuje inna część papieskiej spuścizny, która pod znakiem krzyża gromadzi się na Krakowskim Przedmieściu, leje się z „Naszego Dziennika”, „Gazety Polskiej”, „Niedzieli” i bardzo wielu ambon.

Są więc poważne racje, by obserwując z polskiej perspektywy Kościół Jana Pawła II, mieć mieszane uczucia. To jest najistotniejszy powód, dla którego trudno jest beztrosko, radośnie i powszechnie przeżywać tę beatyfikację. A brak tej radości sprawia, że niewiele wyszło nie tylko z wielusettysięcznej dziękczynnej pielgrzymki Polaków na rzymskie uroczystości, ale też z nastroju narodowego święta, którego spodziewaliśmy się, gdy pierwszy raz padało santo subito!

Po co iść na pochód

Patrząc dookoła, łatwo dojść do wniosku, że 1 maja trzeba by pójść na pochód. Człowiek pracy (obojętne fizycznej czy umysłowej) miałby przeciw czemu protestować i czego się obawiać (o tym czego i dlaczego – w wywiadzie na s. 18). Bezrobocie rośnie, jedzenie drożeje, inflacja zżera zarobki i oszczędności, zdobycze socjalne XX w. znikają, nierówności rosną: nie tylko dysproporcja dochodów i majątków, ale też nierówność w dostępie do służby zdrowia, nauki, kultury, informacji, kariery.

Problem w tym, że po ciosie, jaki pochodom, klasowej świadomości i wszelkim formom jej publicznego wyrazu zadał realny socjalizm, wciąż nie umiemy znaleźć sensownego języka, w którym słabsza część społeczeństwa mogłaby publicznie wyrażać swoje bóle, frustracje, aspiracje i lęki. Pochód z czerwoną flagą zbyt mocno kojarzy się ze zdeprawowaną w PRL tradycją, która wyraz sprzeciwu i klasowego gniewu zamieniła w organizowaną z urzędu demonstrację wstydliwej dziś zbiorowej hipokryzji i konformistyczny hołd składany władzy.

Dwadzieścia parę lat to, jak się okazuje, za mało, by niesmak się ulotnił. W tym sensie dla większości z nas na pochód jest za wcześnie. Ale też nie jest pewne, że przyjdzie nań pora, kiedy ten niesmak zniknie wraz z pokoleniem, które uczestniczyło w peerelowskich pochodach. Nie dlatego, że nie będzie powodu protestować. Raczej z tej przyczyny, że świadomość udziału w uciśnionej większości wypierana jest dziś przez coraz mocniejszą świadomość przynależności do jednej z wielu tak czy inaczej dyskryminowanych mniejszości. Jako wyraz społecznego sprzeciwu, gniewu albo buntu w ponowoczesnych realiach bez porównania lepiej sprawdza się więc rosnąca z roku na rok i nabierająca klasowego wyrazu Manifa czy Parada Równości. Tęczowa flaga lepiej dziś oddaje wielorakie linie społecznych i politycznych podziałów niż tradycyjny czerwony sztandar rewolucjonistów poprzedniego stulecia.

Także przypadające tego samego dnia kościelne święto Józefa Robotnika, które przez wiele lat stanowiło dobrą konkurencję dla peerelowskich obchodów pierwszomajowych i dawało patriotycznym księżom okazję, by z ambony powiedzieć coś o stosunkach pracy (za ks. prof. Tischnerem powtarzano maksymę: „polska praca jest chora”), w tym roku raczej trudno będzie świętować jak kiedyś. Bo Kościół poszedł śladem polityków i mediów, oderwał się od rzeczywistości i uwikłał się w partyjno-symboliczne konflikty.

Dlatego może najbardziej wyrazistym wydarzeniem związanym z tegorocznym 1 maja będzie otwarcie rynku pracy w Niemczech, gdzie może poszukiwać zatrudnienia i kilkaset tysięcy Polaków (szerzej piszemy o tym na s. 54). To też przypomnienie innej rocznicy – wstąpienia Polski do Unii Europejskiej – trochę już zapomnianej, przybladłej. Niby akurat Polacy nie mają specjalnego powodu do narzekań. Nie jesteśmy tak eurosceptyczni, jak na przykład Chorwaci, którzy jeszcze do Unii nie wstąpili, a już się zniechęcili, ani nawet jak Niemcy czy Finowie, tracący zapał do sponsorowania biedniejszych regionów Unii. Ale i nas dotyka paneuropejski sceptycyzm. Nikt w Europie nie jest dziś w nastroju do świętowania. Atmosfera jest z grubsza biorąc taka jak w starym, zgorzkniałym małżeństwie. Bez Unii wyżyć się już chyba nie da i trudno nawet sobie wyobrazić rozwód, ale też trudno dziś znaleźć kogoś, kto przed Unią widzi wspaniałą, świetlaną przyszłość. Nie bardzo wiadomo dlaczego, ale gdzieś się rozpłynął historyczny integracyjny entuzjazm, a został ból, że toniemy w morzu notorycznie nierozwiązywanych problemów. W tym nastroju ani radosne parady, ani podniosłe wizje – choć niebezzasadne – raczej w grę nie wchodzą.

Drzewce zamiast flagi

Ten problem mocniej ujawni się nazajutrz, kiedy – zgodnie z uchwaloną w 2004 r. ustawą – obchodzimy Dzień Flagi Rzeczpospolitej Polskiej. Odpowiednie władze niewątpliwie zadośćuczynią ustawowym wymogom, prezydent złoży pokłon oraz pocałunek, wojsko odda honory, artyści zaprezentują utwory, ale wielu z nas będzie miało większy niż zazwyczaj kłopot z uronieniem patriotycznej łezki. Bo Biało-Czerwona, po którą tradycyjnie sięgano jako po symbol jedności, integrujący i identyfikujący Polaków, dziś symbolizuje raczej to, co dzieli. Rzadziej sięga się po nią, by wyrazić wspólnotę, a częściej, by dać wyraz grupowej alienacji. Rzadziej jej używamy, gdy chcemy być bardziej ze sobą, a częściej – gdy chcemy być przeciw sobie. Ta przemiana flagi znajduje oczywisty wyraz w brutalnych napisach, które można na jej białym pasie przeczytać podczas demonstracji i wieców.

Flaga – zwłaszcza ta z napisami – stała się symbolem gorących podziałów, których zbanalizowanym narzędziem jest wykluczanie inaczej myślących poza narodową wspólnotę. Wystawianie poza próg „Ojczyzny” za pomocą malowanych na fladze haseł typu „Komoruski” albo „Dajcie skrzynki, weźcie Tuska”, stało się polityczno-obyczajową normą, która w dużym stopniu odarła Biało-Czerwoną ze znaczenia.

Przezwisko „Komoruski” specjalnie mnie nie oburza. Ani nawet apel, by Rosjanie zabrali sobie Tuska, choć jest to pierwszy od czasów targowicy przypadek apelowania do obcego mocarstwa, by usunęło legalną władzę wolnej Rzeczpospolitej. Ale tolerancja państwa dla wypisywania na fladze wszystkiego, co może się zrodzić w jakimś chorym umyśle, ma fatalne skutki. Bo fenomen i sens istnienia flagi na tym przecież polega, że wyraża wspólnotę generalną. Kto odbiera flagę tej generalnej wspólnocie i zawłaszcza ją dla swojej wspólnoty partykularnej (partyjnej, środowiskowej), ten niszczy symboliczny, emocjonalny, moralny fundament państwowości. W Polsce został on przez ostatnie lata boleśnie w wielu miejscach skruszony. A teraz jeszcze to państwo pozwala pozbawić się flagi. Ważniejsze staje się jej drzewce do symbolicznego (na razie?) okładania.

Święto państwa, którego (podobno) nie ma

To sprawia, że także we wtorek, 3 maja, będzie nam trudniej obchodzić polskie Święto Narodowe. Nigdy mi się to wymyślone przez sanację święto specjalnie nie podobało, bo jest ono hołdem złożonym temu, co w naszej historii może najsmutniejsze – czyli pięknym, lecz niestety niewczesnym, a więc też nieudanym, patriotycznym zrywom serca i rozumu. Konstytucja 1791 r., jak wiadomo, mimo najszlachetniejszych intencji i intelektualnie wyrafinowanej jak na epokę treści, nie powstrzymała upadku I Rzeczpospolitej, a wręcz go przyspieszyła (historia Konstytucji na s. 56). Wolałbym czcić w polskiej historii coś, co się udało (na przykład Okrągły Stół), ale patriotyczna tradycja stworzona przez opozycję w czasach PRL uświęciła ten dzień i pewnie trzeba to uszanować.

Dziś jednak jeszcze trudniej się tą tradycją przejąć niż rok, a tym bardziej dwa lata temu. Ci, którzy mają taki obowiązek, uczczą więc 3 maja, jak prawo nakazuje, ale mimo zapowiadanej wiosennej pogody nie liczyłbym raczej, że tego dnia świąteczno-patriotyczny nastrój połączy Polaków. Za głębokie są dzielące nas rowy, byśmy byli zdolni do zbiorowego przeżycia radosnych patriotycznych uniesień. W tej atmosferze to się po prostu nie mieści. Zresztą radykalna opozycja twierdzi, że państwa w zasadzie nie ma, więc nie wiadomo, co tu właściwie święcić (dlaczego nie mamy państwa – s. 24).

Jednoczący grill

Idę bez wahania o zakład, że zmęczeni beznadzieją życia publicznego Polacy, jeszcze liczniej niż zwykle, zagłosują nogami oraz kołami swoich samochodów i cały tegoroczny długi, patriotycznie podniosły polski majowy weekend zamienią w wielkie święto grilla (weekendowe zwyczaje Polaków – s. 6).

Mogę się też bez wahania założyć, że w tej atmosferze wszystkie narodowe, religijne, patriotyczne misteria od Helu po Watykan nie zgromadzą tylu uczestników (nawet łącznie z gapiami), ile spontaniczne, ogólnonarodowe misterium pieczonej kiełbasy.

Do tego po dwóch dekadach wolności doszliśmy, że dzieli nas niemal wszystko, co tradycyjnie łączyło – flaga, Kościół, praca – a łączy pieczenie kiełbasy. Bo tylko ona nie ma jeszcze partyjnej tożsamości. To jest już chyba jedyne prawdziwie nas łączące majowe święto narodowe.

Polityka 18.2011 (2805) z dnia 29.04.2011; Temat tygodnia; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną