Archiwum Polityki

Ja to wszystko mogę opowiedzieć

Święta spędziłem na czytaniu i rozpamiętywaniu dawnych czasów. Kiedy patrzę na moje otoczenie w redakcji POLITYKI, to rozróżniam trzy pokolenia. Moje, czyli najstarsze, już tylko dwuosobowe – to było pokolenie „Sztandaru Młodych”, które w 1958 r. przeszło do POLITYKI i pod wodzą Rakowskiego wystrzeliło ją w kosmos prasy polskiej. Następnie, w latach 80., przyszło pokolenie „Życia Warszawy”, w tym prawie całe kierownictwo obecnej POLITYKI. „Życie Warszawy” tonęło, a uchodźcy z tej gazety w połączeniu z autochtonami nadawali nowoczesny kształt naszemu pismu. Od pewnego czasu wspina się na nasz pokład – jak na włoską wyspę Lampedusa – trzecia, najmłodsza fala: przesiedleńcy z „Przekroju”, młodzi, żwawi dziennikarze, których mam czasami ochotę poprosić, żeby nam opowiedzieli, jak ratowali (a może pogrążali?) „Przekrój” i dlaczego zeń odeszli.

Co do mnie, to (w pracy) jestem monogamistą, zwolennikiem trwania całe życie w jednej gazecie, do czego potrzebny jest łut szczęścia, bo do tanga trzeba dwojga. Na miejscu Grażyny Szapołowskiej (którą serdecznie pozdrawiam) nie wystawiałbym na próbę swoich związków z Narodowym. Aktor, podobnie jak felietonista, przebiera się co kilka dni w inny kostium, ale scenę i widownię powinien mieć stałą, publiczność musi wiedzieć, gdzie go szukać. W odróżnieniu od cyrku, felieton objazdowy nie istnieje. Los felietonistów POLITYKI, którzy rozpierzchli się po świecie, tylko to potwierdza. Ostatnio w cukierni Pomianowskiego (mam świadków) podszedł do mnie pewien czytelnik, przedstawił się i wyznał, że czyta „od zawsze”. – Mam 93 lata. I nadal czytam – dodał.

Wracając do „Przekroju”. Kilku dni temu w „Wysokich Obcasach Extra” przeczytałem sympatyczny artykuł Romana Daszczyńskiego o Janinie Ipohorskiej (Jan Kamyczek z „Przekroju”). Chętnie czytam zwłaszcza o moich współczesnych, bo porównuję to, co piszą inni, z tym, co ja zapamiętałem z tamtych czasów. A ja pamiętam, że POLITYKA odkryła „Przekrój” w 1960 r. Ponad 50 lat temu pojechałem do Krakowa na rozmowę z „aktywem” „Przekroju”, w związku z 15-leciem tego pisma, które chcieliśmy wesprzeć, nie wszyscy widzieli je bowiem dobrze.

Ówczesne wywiady prasowe nie nosiły charakteru 15-minutowych pyskówek, w których dziennikarz stara się wypaść jak najlepiej na tle zmasakrowanego rozmówcy. Zresztą, gdzież bym śmiał! Na wysłannika POLITYKI czekał tout le monde: Marian Eile, Jan Błoński, Janina Ipohorska, Andrzej Kominek i Mieczysław Kieta. Był to gest w stosunku do POLITYKI, która – podobnie jak „Przekrój” – stawała się instytucją. Rzucała się w oczy nieobecność psa Fafika, ale Eile go usprawiedliwił: „On jest honorowo, bo dla niego pieniądze nie stanowią większej wartości. To intelektualista czystej krwi. Więcej intelektualista niż terier. Niestety”.

W owym czasie „Przekrój”, który cieszył się ogromnym powodzeniem (400 tys. nakładu), bywał obiektem przytyków, że jest pismem drobnomieszczańskim, co w oczach władz nie było komplementem. „Uważam, że to mitologia, ciągłe powtarzanie, że czytelnik »Przekroju« jest drobnomieszczański – powiedział Błoński. – Szef ciągle powtarza, że piszemy dla ekspedientek, a nie dla profesorów”. (Wtedy jedne pisma były dla ekspedientek, a inne dla profesorów. Dzisiaj ta różnica się zaciera).

„Przekrój” niewątpliwie miał wpływ na wychowanie całego pokolenia, liczbę jego czytelników oceniano na 2 mln członków „socjalistycznej klasy średniej”, także w ZSRR i w innych krajach. Odzew był ogromny. „W ubiegłym tygodniu przyszło 1160 listów” – powiedział Eile.

„Przeciwnicy mówią z przekąsem o »cywilizacji« »Przekroju«” – pisze Daszczyński w „Obcasach”. Pozwolę sobie przypomnieć, że termin ten ukuł nie żaden „przeciwnik”, tylko Gałczyński w hymnie na cześć tego pisma. „Nieprzytomnie poszukujemy dobrych tekstów, nadających się do »P«” – mówił mi Eile. Jedną z misji pisma było to, co Błoński nazywał „odprowincjonalnieniem społeczeństwa”. Taki cel miała błaha skądinąd kampania przeciwko nalepianiu na walizki nalepek z całego świata. „»Przekrój« spowodował, że dzisiaj żaden snob nie ośmieli się nalepić jakiejkolwiek nalepki na swoją walizkę”. „Czy »Przekrój« czuje się młodo?” – spytałem na pożegnanie. „To właściwie jest jeden z zarzutów, że troszkę jesteśmy za szczeniaccy. Przepraszamy. Dziękujemy” – zakończył Eile.

Inna szuflada pamięci otworzyła mi się, kiedy przeczytałem w naszym piśmie (POLITYKA 16) rozmowę Jacka Żakowskiego z premierem Grecji Jeoriosem Papandreu. Tematem były stosunki państwo–gospodarka. Ta ostatnia się globalizuje, przed nikim nie odpowiada, nigdzie nie płaci podatków, tylko dzieli i rządzi. Czuło się, że rozmawia dwóch socjałów. Ale ja mam do tej rozmowy post scriptum.

Już chyba jako jedyny w naszej redakcji pamiętałem moją rozmowę sprzed 40 lat (POLITYKA 15/1971) z tatusiem obecnego (Jeorios) pana premiera, Andreasem, również premierem i synem premiera. W jednakowym stopniu nie cierpiał komunistów i faszystów. Był raz na wozie – raz pod wozem. Był czas, kiedy ojciec był premierem, syn – ministrem, ich partia (Unia Centrum) była rządząca, a nad wszystkim królował młody, przystojny monarcha, król Konstantyn. Wystarczył jeden zamach wojskowy (1967 r.) i premier stracił życie w areszcie, minister trafił do więzienia, partia rządząca przestała istnieć, a król wylądował na wygnaniu, w Rzymie. Polityki wielkich mocarstw Andreas Papandreu nie cierpiał – jednego za komunizm, drugiego – za czarnych pułkowników.

Kiedy, ubiegając się o wywiad, siedziałem w kafejce na głównym placu miasta, placu Konstytucji (zapamiętałem widok parlamentu, ulicznych sprzedawców naturalnych gąbek, które mieli przytroczone do długich kijów jak baloniki), i rozmyślałem, cóż to za dziwny kraj, którym rządzą dwie rodziny, tak jak Polską rządzą dwie trumny – Papandreu i Karamanlisów. Trzech było premierów Papandreu – Jeorios, Andreas (ten z którym rozmawiałem) i Jeorios młodszy, z którym rozmawiał Jacek Żakowski. Szkoda tylko, że w wywiadzie zabrakło uwagi: „Wywiad z Ojcem Szanownego Pana przeprowadziliśmy w marcu 1971 r. – 40 lat temu)”. Dwóch było także premierów Karamanlisów (jeden całkiem niedawno). Ale po co za nimi gonić po świecie, skoro ja to wszystko mogę Wam opowiedzieć. Może nie lepiej, ale na pewno taniej.

Polityka 18.2011 (2805) z dnia 29.04.2011; Felietony; s. 104
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną