Archiwum Polityki

Los drwi z satyryka

Trzeba się z tym pogodzić: satyryków zastąpili dziś szołmeni. Wierzyć się nie chce, że satyrę, acz niechętnie, zaliczano dawniej do literatury, powołując się na jej patrona biskupa Krasickiego, przypominając twórczość Boya, Tuwima, Słonimskiego, Hemara.

Ostatnim mistrzem satyrycznego fachu, reprezentantem ginącego gatunku był Janusz Minkiewicz. 30 rocznica jego śmierci pozwala na taki właśnie domysł. Minio – Miniem nazywali go przyjaciele – wraca wspomnieniem do rzucanych od niechcenia ripost i zwiszenrufów. Lata 50. podsumował mówiąc: Nasza mała stalinizacja... O poecie zapowiadającym, że będzie polskim Pablo Nerudą, wyraził się krótko: Paplo Nieróba... Rozszyfrował sekret głośnego krytyka, zwierzając się znajomej: – On jest piekielnie nieinteligentny... Każdy piszący o Warszawie lat 50., 60., 70. musi natknąć się na Minkiewicza, bywalca Kameralnej i SPATiF, wracającego nad ranem do domu czekającą na niego polewaczką MPO. Żył bowiem zgodnie z narzuconym sobie rytmem: wstawał koło południa. Pracował do obiadu. Potem drzemał i odrabiał zaległe lektury. Wieczorem wędrował do SPATiF; dopiero koło dziesiątej rozpoczynał rytuał alkoholowy. Kiedyś z wesołym towarzystwem zatrzymał się przed knajpą Melodia.

– Pan tu nie wejdzie – przystopował go portier. – To nie jest miejsce dla pana redaktora.

Jest w tej odzywce pewność ciecia, domorosłego psychologa, że stojący przed nim gość przywędrował z innego świata, z krajobrazów, którym barwę nadawał kawiarniany stolik poetów Skamandra, mundur Wieniawy, adiutanta Marszałka, towarzyskie hierarchie dekretowane przez Gombrowicza, już wtedy przekonanego o swojej wielkości. Minkiewicz miał 17 lat, gdy stał się uczestnikiem przygód dwudziestolecia, bywalcem salonów, autorem satyrycznych wierszy drukowanych w „Cyruliku Warszawskim” i prestiżowych „Wiadomościach Literackich”, kabaretowych tekstów i głośnych szopek, pisywanych ze starszym kolegą Światopełkiem Karpińskim. Twórczość satyryczna związana z aktualnościami wymaga dziś objaśnień i przypisów. Młodość i świeżość zachowały gry językowe, kalamburowe zabawy utrzymane w poetyce purnonsensu: „Sens tragiczny ma ta strofa: taka kata katastrofa”... „Kuchta ma Klarysa wita lisa Witalisa”... „Barkarola – bar Karola, Rabarbar – bar Barbar”... Zasługą Minkiewicza, wzbogaceniem języka rozrywki są limeryki. Przekonał i namówił do posługiwania się limerykami Tuwima. W 1936 r. ujrzały światło dzienne ich pierwsze polskie „rymeryki”:

Raz bokserowi z Hollywood/Bok (mimo jego woli) chudł./Rzekł doktor: – Dear boxer,/Tak wychudł twój bok, Sir,/Bo pan za dużo goli wód!

Choćby ze względu na naszą noblistkę warto pamiętać, komu zawdzięczamy zadomowienie się u nas tych wierszyków.

Cyganeryjny styl życia, licytacja na dowcipy, teatrzyk „13 rzędów” – wszystko to unieważnił wrzesień 1939 r. Po ucieczce z niewoli Minkiewicz znalazł się w Wilnie, prowadząc ze Światkiem Karpińskim kabaret Ksantypa. Niedługo trwała ta próba powrotu do byle jakiej normalności. Znowu uciekł zagrożony wywózką. W Warszawie na podziemnych wieczorkach literackich dochodziło do skandali, gdy czytał wiersze i fraszki ukazujące mniej heroiczne strony okupacyjnej rzeczywistości:

Ukrainiec dał mu w gębę,/Litwin mu siedzenie sprał,/Niemiec wybił wszystkie zęby,/Potem kule w łeb mu dał./Nad śmiertelnym go barłogiem/Spytał ktoś, ciekawski zbyt:/– Kto największym twoim wrogiem?/Ów, nim skonał, charknął: Żyd!

Irytowały obrachunki z mocarstwowymi wizjami Rzeczpospolitej, złośliwe portreciki kolegów – Miłosza, Dygata, Iwaszkiewicza. Niełatwo przyszło prześmiewcy odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Władza znalazła się pod ochroną wykluczającą drwiny z absurdów rządzenia, dowcip stał się orężem w walce. Dopiero w 1954 r. Minkiewicz był znowu sobą. Recytując w kabarecie Stańczyk wiersz o nadczujnym personalniku, który wyrzucił babcię klozetową, bo jej dziadek był carskim generałem: „A gdy takiego babka ma dziadka, no to z wychodka zaraz wysiadka!”.

Odwilż nie trwała długo. Satyryk zdążył jeszcze opublikować cykl „sonetów warszawskich”, współtworzyć kilka telewizyjnych szopek, adaptować operetkę „Piękna Helena”, kpinę z kultu wąsatego Jowisza. A potem wycofał się z komentowania coraz bardziej obcego mu realu. Zajął się tłumaczeniem amerykańskich musicali do spółki z Antonim Marianowiczem. To dzięki nim polska publiczność oklaskiwała „Kiss Me Kate”, „My Fair Lady”, „Can-Can”, „Człowieka z La Manczy”. Próby druku satyrycznych utworów rozbijały się o mur cenzury. Z wybitnego twórcy, na którego głos czekano, stał się postacią z regionów towarzyskich. Najstarszym przy stoliku.

Kilka miesięcy przed śmiercią zaprosił mnie do siebie na Nowomiejską. Wiedział, że interesuję się dziejami satyry, tradycją kabaretowych scen. Pochwalił jakieś moje teksty z nadwyżką uprzejmego gospodarza, potem wręczył mi teczkę wypełnioną papierami.

– Dokumentacja do wglądu – rzekł.

Dokumentacją były kartki z notatnika, szkice wierszy, luźne pomysły, zaproszenia (jeszcze z Lublina) na przyjęcia wydawane przez sowieckich marszałków i ludowych dygnitarzy, wycinki z gazet, notki o znajomych, kalamburowe wprawki, zapiski zatytułowane „Z mojego dzienniczka”.

„17. XI 1933. Wieniawa zwierzył się nam wczorajszej nocy w »Adrii« z pewnej tajemnicy państwowej. Mianowicie wersja o bohaterskim czynie księdza Skorupki, który miał prowadzić żołnierzy do ataku, została sfabrykowana przez propagandę. W rzeczywistości ksiądz Skorupka otrzymał postrzał w plecy”.

„Luty 1937. Dwa tygodnie w Sanatorium w Rabce. Poznałem tam kardynała Kakowskiego. Narzekał, że frekwencja w kościołach podupada. Zaproponowałem akcję reklamową. Na przykład propagandowe piosenki w kinach. Napisałem projekt piosenki zachęcającej do praktyk religijnych:

Religijność to zaleta,/Lecz jej ludzie wstydzą się./Każda płoni się kobieta,/Kiedy do kościoła mknie./Bardzo mała tam frekwencja,/Choć organy pięknie brzmią,

Takie czasy są dziś, więc ja/Ci zaśpiewam piosnkę mą –/Czy pani bywa na świętej mszy?/Tę tajemnicę racz zdradzić mi...”.

Ilekroć zaglądam do powierzonych mi kartek, potwierdzających prawdę zawartą w sentencji „Los drwi z satyryka”, myślę o tym, że jednemu z najdowcipniejszych Polaków nic nie zostało oszczędzone: dwie wojny światowe, okupacja, wpisanie na listę osób do likwidacji przez rodzimych faszystów, pożegnanie złudzeń, wymuszone zamilknięcie – ach, dużo tego. I jak tu się dziwić, że asekurowany maską cynika Minkiewicz, wychodząc z projekcji martyrologicznego filmu, zauważył:

– Ja to widziałem na żywo i w kolorze.

Polityka 21.2011 (2808) z dnia 17.05.2011; Felietony; s. 96
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną