Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Czy porwiemy Europę?

W ósmym roku od wstąpienia do Unii Europejskiej obejmujemy naszą pierwszą prezydencję; kolejna przypadnie nam za kilkanaście lat, jeśli w ogóle, bo dziś naprawdę nie wiadomo, jaka ta Unia będzie. Mamy, jak zwykle, trochę zezowate szczęście: Unia po rozszerzeniu straciła wigor i wizję, szamoce się w politycznej doraźności, próbując z coraz większym trudem równoważyć narodowe egoizmy. Ledwie weszliśmy do strefy Schengen, już mówi się o zamykaniu wewnętrznych granic przed niechcianymi imigrantami; ledwie polski rząd ogłosił zamiar przyjęcia euro, eksplodował światowy kryzys finansowy, a zaraz po nim śmiertelnie niebezpieczny dla europejskiej waluty kryzys grecki. Ledwie ustalono termin naszej prezydencji, a już traktat lizboński odebrał nominalnym przewodniczącym sporą część kompetencji. Przypomina się powiedzonko Graucho Marxa: nie chciałbym należeć do klubu, do którego chcieliby mnie przyjąć…

Ale jesteśmy w klubie i przez pół roku polscy urzędnicy będą przewodniczyć setkom uroczystych i roboczych spotkań unijnych gremiów. Jakaś władza to jest i można z niej korzystać na różne sposoby. Sceptycy uważają, że naszym głównym celem powinno być uniknięcie kompromitacji, zwłaszcza że tocząca się kampania wyborcza zapewni rządowi nieustanną kocią muzykę; nigdzie nie będziemy mieli tak złośliwych komentatorów jak we własnym kraju. Można w tej sytuacji skupić się na sprawnym technicznie wykonywaniu prezydenckich obowiązków, jakoś te pół roku przetrwać i przejść do historii. Ale jest też szansa i pokusa prezydentury aktywnej, wymagającej, bardziej widocznej niż za naszych poprzedników. Może nie ma wobec nas takich oczekiwań, ale byłaby potrzeba. Nie strosząc pawich piór, mamy parę niebanalnych atutów.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Komentarze; s. 12
Reklama