W ósmym roku od wstąpienia do Unii Europejskiej obejmujemy naszą pierwszą prezydencję; kolejna przypadnie nam za kilkanaście lat, jeśli w ogóle, bo dziś naprawdę nie wiadomo, jaka ta Unia będzie. Mamy, jak zwykle, trochę zezowate szczęście: Unia po rozszerzeniu straciła wigor i wizję, szamoce się w politycznej doraźności, próbując z coraz większym trudem równoważyć narodowe egoizmy. Ledwie weszliśmy do strefy Schengen, już mówi się o zamykaniu wewnętrznych granic przed niechcianymi imigrantami; ledwie polski rząd ogłosił zamiar przyjęcia euro, eksplodował światowy kryzys finansowy, a zaraz po nim śmiertelnie niebezpieczny dla europejskiej waluty kryzys grecki. Ledwie ustalono termin naszej prezydencji, a już traktat lizboński odebrał nominalnym przewodniczącym sporą część kompetencji. Przypomina się powiedzonko Graucho Marxa: nie chciałbym należeć do klubu, do którego chcieliby mnie przyjąć…
Ale jesteśmy w klubie i przez pół roku polscy urzędnicy będą przewodniczyć setkom uroczystych i roboczych spotkań unijnych gremiów. Jakaś władza to jest i można z niej korzystać na różne sposoby. Sceptycy uważają, że naszym głównym celem powinno być uniknięcie kompromitacji, zwłaszcza że tocząca się kampania wyborcza zapewni rządowi nieustanną kocią muzykę; nigdzie nie będziemy mieli tak złośliwych komentatorów jak we własnym kraju. Można w tej sytuacji skupić się na sprawnym technicznie wykonywaniu prezydenckich obowiązków, jakoś te pół roku przetrwać i przejść do historii. Ale jest też szansa i pokusa prezydentury aktywnej, wymagającej, bardziej widocznej niż za naszych poprzedników. Może nie ma wobec nas takich oczekiwań, ale byłaby potrzeba. Nie strosząc pawich piór, mamy parę niebanalnych atutów.