Archiwum Polityki

Niech żyje kakofonia!

Prawo i Sprawiedliwość rozważa podobno utworzenie własnej gazety, przynajmniej do wyborów, a później się zobaczy. Być może oznacza to, że partia nie jest do końca zadowolona z dotychczasowych starań „Gazety Polskiej”, „Rzeczpospolitej”, „Uważam Rze” oraz innych sprzyjających jej gazet „lub czasopism”, które nie ukrywają także obrzydzenia Platformą oraz salonem. Dla mnie to wiadomość dobra, bo im więcej tytułów tego nurtu na rynku, tym bardziej jest z kim polemizować. Ale dla PiS? Po co jeszcze organ?

Odpowiedź może być tylko jedna: to dążenie do doskonałości. Może wreszcie powstanie organ doskonały, który ani na milimetr nie odchyli się od linii partii. Skoro nawet Bronisław Wildstein nie zadowolił prezesa Kaczyńskiego na czele TVP i trzeba go było zastąpić niepoważnym skądinąd Andrzejem Urbańskim (ostatnio przechwalał się jak dziecko, że czytał fragmenty raportu komisji Millera, zanim zostały ujawnione), to znaczy, że oczekiwania prezesa PiS wobec mediów są bardzo wysokie.

Potwierdzają to doniesienia prasowe, że od tej chwili wszystkie wywiady oraz wystąpienia polityków PiS mają być koordynowane i zatwierdzane przez rzecznika partii posła Adama Hofmana. Ma to być skutek „kakofonii” w orkiestrze PiS, w której każdy gra na swój strój. Podobno europosłowie Ziobro i Kurski niepotrzebnie bronili wypowiedzi dyrektora doktora Rydzyka o totalitaryzmie w Polsce, podczas gdy prezes chciał rzekomo tę sprawę wyciszyć. PiS w sprawach zasadniczych ma mówić jednym głosem. Jeżeli ktoś już wcześniej odniósł wrażenie, że Adam Hofman i poseł Błaszczak mówili to samo, jednym głosem z prezesem, to jest w błędzie. Dopiero teraz partia przemówi jednym głosem.

Jeżeli chodzi o koordynację i walkę z kakofonią, to pozwolę sobie na garść wspomnień. W czerwcu 1972 r., przed wyborami w USA, wybuchła słynna afera Watergate. Tajna grupa najemników Partii Republikańskiej i prezydenta Nixona pod osłoną nocy zakradła się do siedziby Partii Demokratycznej w budynku Watergate w Waszyngtonie, żeby wykraść odpowiednie dokumenty. Pozornie była to dla naszych socjalistycznych mediów wielka gratka: można było zdemaskować ohydne praktyki prawicy amerykańskiej oraz degenerację tak zwanej demokracji. Wielu z nas ostrzyło sobie pióra. Ale – ku naszemu zaskoczeniu – nic z tego. Cenzura zdejmowała każde słowo o Watergate, bo najważniejsza była KOORDYNACJA. Głosy prasy polskiej należało koordynować z prasą radziecką. Ponieważ Breżniew dogadywał się wtedy z Nixonem, nie było w jego interesie kompromitowanie „na tym etapie” prezydenta USA.

Mój artykuł o tej aferze gnił w szufladzie redaktora POLITYKI od miesięcy, cały świat huczał, a myśmy milczeli. Aż tu nagle... partia doszła do wniosku, że już jest czas, już można aferę opisać, ale delikatnie, dyskretnie, najlepiej w czasopiśmie, którego nikt (a zwłaszcza Richard Nixon) nie czyta, to jest w „Nowych Drogach”, organie teoretycznym PZPR! Tam też, chyłkiem, po cichutku, ukazał się artykuł Bartosza Janiszewskiego, który czysto jak kamerton, bez odchyleń oddawał jedynie słuszny punkt widzenia na skandal, o którym mówił cały świat.

Ponieważ ojciec Rydzyk uważa, że mamy totalitaryzm i jest gorzej niż w PRL – jeszcze kilka wspomnień z tamtych rozkosznych czasów. Pewnego razu, w połowie lat 70., wraz z Agnieszką Osiecką odwiedziłem Bułata Okudżawę w jego pokoju w hotelu Europejskim. Artysta był przeziębiony, leżał w łóżku, w ręku miał książkę, na stoliku nocnym stała coca-cola, kilka butelek tego napoju stało na podłodze przy łóżku. Po kilku minutach rozległo się pukanie do drzwi. To kelner przyniósł następną coca-colę. Kiedy wyszedł, zapytaliśmy Bułata co z tą coca-colą? „To fantastyczne! – odpowiedział. – Dzwonisz do bufetu, zamawiasz coca-colę, po kilku minutach kelner przynosi butelkę, ja mu daję sto złotych, a on jeszcze kłania się w pas. A kiedy zimą dotarłem do hotelu w Leningradzie i zadzwoniłem z prośbą o szklankę herbaty, recepcjonistka mi odpowiedziała: »A tobie nogi z tyłka nie wyrosły, że nie możesz sam przyjść?«”.

Oczywiście w owych czasach, ze względu na dobre imię hotelarstwa radzieckiego, nie mogłem tego opisać. Wspomniałem więc tylko, że w pokoju hotelowym umacnialiśmy z Okudżawą „przyjaźń gruzińsko-polską”. Z tych trzech słów cenzura zostawiła tylko to pierwsze. Jak przyjaźń, to polsko-radziecka, a nie „gruzińsko-polska”. Natomiast w zdaniu Okudżawy, że „w Polsce jest bardziej popularny niż u siebie w kraju”, trzeba było te ostatnie słowa zastąpić słowami „niż gdzie indziej”.

Tak, tak, dyrektor Rydzyk może już nie pamięta, a ojciec Hofman może nie wiedzieć, ale koordynowanie i cenzurowanie wymaga ogromnego skupienia i warto pamiętać, że cenzor myli się tylko raz. Mam pełną szufladę przykładów. Felieton „Na inteligentach można sobie używać” ukazał się pogryziony przez cenzurę jak przez mole. Mole zjadły następujące, podkreślone fragmenty: „Inteligencja przedwojenna nauczyła inteligencję powojenną czytać i pisać, nie wycierać nosa w rękaw oraz kulturalnie jeść i pić. Z tego nie cała inteligencja powojenna zdała już egzamin”.

Ze zdania: „Staruszek Wasilewski uczył nas fizyki tak cierpliwie, że kilku moich młodszych i zdolniejszych kolegów jest już prawdziwymi docentami habilitowanymi” – usunięto słowo prawdziwymi, słusznie węsząc w tym aluzję do docentów marcowych. Z następnego zdania wykreślono fragmenty, które mogą Adama Hofmana, młodziutkiego posła, zainteresować: „Młodzi oficerowie polityczni (wykreślone) zastąpili oficerów sanacyjnych, młodociani krytycy zaczęli heblować (zamienione na krytykować) przedwojennych pisarzy, a dwudziestoletni aktywiści patrzyli na ręce 40-letnim fachowcom (skreślone)”.

Nowe pismo PiS, jeśli powstanie, będzie miało zapewne dział sportowy. Z książki „Pan Bóg przyjechał do Monachium”, o igrzyskach olimpijskich, cenzor wykreślił mi m.in. zdanie o meczu siatkówki kobiet: „Nasze Koreanki wygrały z ich Koreankami”. – Nie ma „naszej” Korei i „ich” Korei, jest Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna i Republika Korei – powiedział mi dyrektor departamentu książek, kiedy bezskutecznie odwoływałem się od ingerencji. Teraz tylko patrzeć, a gorliwi cenzorzy znów będą konfiskować gest Kozakiewicza – tym razem dlatego, że jest z PSL.

Tę garść wspomnień dedykuję tym, którym przeszkadza kakofonia, zabierają się do koordynowania poglądów oraz bredzą, że mamy dzisiaj w Polsce totalitaryzm.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Felietony; s. 88
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną