Przed kilkoma laty bard Prawa i Sprawiedliwości Andrzej Rosiewicz śpiewał refren „Wystarczą cztery Ziobra, a Polska będzie dobra”. Mamy już trzech, gdyż oprócz Zbigniewa Ziobry, byłego ministra sprawiedliwości, wiceprezesa PiS (obecnie posła Parlamentu Europejskiego), po wyborach w polskiej polityce przybyło jeszcze dwóch Ziobrów.
Pierwszy to Kazimierz Ziobro, były wicemarszałek województwa podkarpackiego, będący w szeregach PiS od kilku lat. Drugi to Jan Ziobro (także z PiS), który w tej kadencji zostanie najmłodszym posłem w Sejmie, zastępując na tym miejscu innego polityka namaszczonego przez znane nazwisko – Łukasza Tuska (dalekiego krewnego premiera). – Swoje nazwisko noszę od 22 lat. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o Zbigniewie Ziobrze – zastrzega poseł elekt, pytany o to, czy wykorzystał zbieżność, aby dostać się na Wiejską.
Rozpoznawalne nazwisko staje się jednak w polskiej polityce coraz częściej przepustką do kariery. Partie i politycy liczą na prosty tok myślenia wyborców: „głosuję na tego, kogo znam”. Z tym stwierdzeniem zgadza się profesor w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego Wojciech Łukowski: – Wyborcy nie znajdują na listach znanych im osób ze społeczności lokalnych, z którymi się identyfikują. Wybierają więc te nazwiska, które znają z telewizji, albo te, których nazwiska im się kojarzą.
Na sejmowych korytarzach spotkamy (nie tych) panów Mroczka i Marcinkiewicza i (nie tę) panią Żmudę-Trzebiatowską. Nie zdołali jednak dołączyć do nich kandydaci z takimi imionami i nazwiskami jak Jolanta Kwaśniewska, drugi Jarosław Kaczyński, a także znani spoza polityki – Adam Mickiewicz i Jan Kochanowski.