Niektórym ludziom wolność uderzyła do głowy, zachciało im się być dysydentami, a przecież partia jeszcze żyje, jeszcze nie wyzionęła ducha, kierownica obowiązuje, a wróg nie śpi, jeno ryje i ryje.
Banda trzech, panowie Ziobro, Kurski, Cymański (i inni, w tym Beata Kempa, zakochani do niedawna, jak pani Jakubiak, w prezesie Kaczyńskim, który był ich bożkiem), uwierzyli, że mogą na własną rękę ratować swoją partię i włos im z głowy nie spadnie. A przecież „partia to ręka milionopalca w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta”. Paluszki prezesa to Błaszczak, Czarnecki i Hofman. Ziobro i spółka zapomnieli widocznie, jak działa partia marksistowsko-leninowska: żadnych odchyleń, żadnych rewizjonistów, żadnych kontaktów z mediami, żadnych rozmów z działaczami innych ugrupowań, brudy pierzemy we własnej balii, na zebraniu podstawowej organizacji partyjnej. Tymczasem Ziobro z Kurskim, „i primknuwszyj k nim Szepiłow”, przybili swoje tezy na drzwiach kościoła PiS, żeby mogli je przeczytać wszyscy wierni.
Za taką zdradę kończyło się kiedyś przed Komisją Kontroli Partyjnej, w której zasiadali czcigodni towarzysze, a teraz jednoosobowo Karol Karski. Banda trzech łudziła się pewnie, że jej dawne zasługi, że odkrycie dziadka z Wehrmachtu, że dr G., że wykończenie Leppera, że Barbara Blida – że wszystko to czyni ich nietykalnymi na dworze generalissimusa Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem zostali ośmieszeni, wysłani przed oblicze doktora habilitowanego Karola Karskiego, który nie dorasta im do pasa, a potem, już w trybie doraźnym, w sposób demokratyczny, statutowy i kolegialny, wywaleni na twarz.
I tak cyniczni do szpiku kości politycy, bojownicy, którzy przelewali krew pod sztandarami PiS i szli do ataku ze słowami „Za Ojczyznę! Za Kaczyńskiego”, dostali strzał w plecy – nie od Tuska, nie od Michnika, ale od plutonu egzekucyjnego, w którym najlepiej strzelają przyboczni wodza – bezwzględny Mariusz Błaszczak i złotousty Adam Hofman. Dysydenci sami kiedyś jedli prezesowi z ręki, brali od niego mandaty do Brukseli (jak Ziobro i Kurski) albo na województwo świętokrzyskie (jak Beata Kempa), teraz, nienasyceni, zapragnęli więcej, otworzyli usta, rzekomo celem ratowania partii, a faktycznie celem założenia kamizelki kapitanowi tonącego okrętu. I skończyli tak, jak się kończy w strukturze totalitarnej – wyrzuceni za burtę. Na dnie Morza Martwego czekają na nich niedawne ofiary prezesa – Dorn, Kluzik-Rostkowska, Jakubiak, Kowal, Poncyljusz, Sellin, Ujazdowski, Marcinkiewicz i inni. Imię ich – legion.
Ofiarą podobnego mechanizmu, przy zachowaniu wszystkich proporcji, stał się mój ulubiony ksiądz redaktor Adam Boniecki. Kilka lat temu, w odpowiedzi na pytanie, kogo bym widział najchętniej na kolacji wigilijnej w moim domu (obchodzonej jako część tradycji, nie w klimacie religijnym), napisałem, że księdza Bonieckiego. Tak że teraz jest mi wyjątkowo smutno, iż ks. Adam został potraktowany, jak nie przymierzając dysydenci partyjni, którym też zakazano m.in. kontaktów z mediami. Instytucja, organizacja, Kościół, partia, oparte na totalnej władzy, z nieomylnym autorytetem na czele, źle znoszą wszelkie „otwarcia”. O ile jednak Ziobro, Kurski czy Beata Kempa nie są ani za grosz przekonujący w roli odnowicieli swojej partii, o tyle ks. Adam Boniecki od ponad pół wieku w duchu soborowym otwierał okna w Kościele, nawołując do dialogu z otaczającym światem. Dlatego cieszy się ogromnym szacunkiem części wiernych (i niewierzących), aczkolwiek innym działa na nerwy, bo dzięki swoim talentom stał się w ich oczach „miłośnikiem nowinek”, ulubieńcem mediów, i to nie tych, co trzeba – zamiast Radia Maryja – TVN, zamiast „Naszego Dziennika” – „Wyborczej”.
Jeżeli się czyta herezje, jakie na przestrzeni lat głosił ks. Boniecki, to aż dziwne, że nie został wyciszony wcześniej i dopiero teraz ks. Paweł Naumowicz, przełożony polskiej prowincji marianów, ukarał i poniżył byłego generała tego zakonu, samemu się przy tym ośmieszając. Naumowicz nie był jeszcze szeregowym, kiedy Boniecki był generałem. Grzechów ks. Bonieckiego najbardziej gorliwy zakonnik nie spisałby nawet na wołowej skórze. Oto słowa jego:
O NIENAWIŚCI w Kościele: „Nie chcę użyć słowa »nienawiść«, ale coś jest na rzeczy. (...) To idzie od hierarchów po kobiety na krakowskim Kleparzu, które mówią z nienawiścią o ludziach, którzy wierzą w inny sposób, lub niewierzących w ogóle. Coś przerażającego, jakaś diabelska siła, która rozwala Kościół”.
O KIEROWNICTWIE: „Przewodniczący Episkopatu abp Józef Michalik uważa, że »Tygodnik Powszechny« jest najbardziej szkodliwą rzeczą w polskim Kościele. Ja z kolei podejrzewam, że to ksiądz abp Michalik niekiedy szkodzi Kościołowi, ale tego nie mówię publicznie”.
O KOŚCIELE: „Mamy skłonność wywodzącą się z dawnego Kościoła, płynącą przecież z misji danej mu przez Chrystusa, obudowywać go największymi na świecie kopułami, monstrualnymi figurami, nikomu niepotrzebnymi pałacami”.
O ZAKONIE MARIANÓW: „Moi bracia zakonni nie bardzo się interesowali tym, co robię”. Kiedy odchodząc ze stanowiska redaktora „L’Osservatore Romano” chciał, żeby to stanowisko zachowali marianie – nie spotkało się to z zainteresowaniem.
O KATECHEZIE: „Gdybym uczył w szkole, przekazywałbym wiedzę, nie pytał uczniów, czy chodzą do Kościoła. Kościół skupia się na zakazach, ale człowiek dzisiaj pyta: dlaczego? Dlaczego na przykład ma tych prezerwatyw nie używać?”. Wobec kryzysu powołań (w niektórych seminariach jest więcej profesorów niż kleryków) nieobca jest mu idea udzielania święceń kapłańskich żonatym mężczyznom (ale nie święceń dla kobiet). Dopuszcza udział wiernych w wyborze biskupa. (Ziobryści też chcieliby, żeby gubernatorzy partii w terenie byli wybierani przez lud członkowski, podobnie chce się „otworzyć” SLD). „Szanować nieprzyjaciół” – to dewiza Bonieckiego.
Ponad pół wieku w służbie Kościoła i dziennikarstwa pozwala także znaleźć w dorobku księdza Adama wypowiedzi dyskusyjne i kontrowersyjne. Ksiądz jest krnąbrny od dawna, już w 1972 r. oberwał od ówczesnego prymasa za zachwyty nad uproszczoną liturgią, w strojach cywilnych, jakiej był świadkiem w Paryżu. I choć ja miałbym swoje uwagi, zwłaszcza do działalności księdza jako redaktora naczelnego „TP”, dziś go bronię i wysławiam, bo chodzi o recydywę zamordyzmu, branie za twarz inaczej myślących, poniżanie ich przez absurdalne zakazy zabierania głosu w mediach, które mają przypominać slogan słynnej kiedyś wytwórni płyt gramofonowych „His Master’s Voice”.