Archiwum Polityki

Różowy Wróbel

Królowa Bona umarła! Jarosław Iwaszkiewicz był egoistą i oportunistą! – rewelacyjne to odkrycie ogłosił Jacek Cieślak w środę 28 grudnia w „Rzeczpospolitej”. Artykuł o monumentalnych „Dziennikach” Iwaszkiewicza sprowadza się do tego, że poeta i pisarz był egoistą, oportunistą, megalomanem („To ja powinienem zostać papieżem”), nie znosił krytyki, bolała go kariera pisarzy opozycyjnych, Słonimskiego nazwał „wielką świnią” itd. Tyle mniej więcej przekazuje dziennikarz po lekturze „Dzienników” jednego z największych polskich pisarzy XX w. W tym kontekście lepiej rozumiemy samego pisarza, który ubolewa z powodu „pewnej prymitywności mojego myślenia, DZIENNIKARSKIEGO umysłu, co jest sekretem mojego umysłu” (podkreślenie – J.I.).

Iwaszkiewicz wspomina swoją wizytę u Jerzego Andrzejewskiego w 1966 r.: „On oczywiście – nie bez złośliwości – powiada, że po mojej śmierci będzie chwila, kiedy się od mojej literatury ludzie odsuną. Dopiero potem, kiedy wyjdą moje dzienniki, moje listy, wypłynie moja »osobowość« i to będzie dopiero miało znaczenie. Będę żył jako osoba. Co oczywiście oznaczało, że pisarstwo moje nie ma wielkiego znaczenia – a raczej osobowość”.

Recenzja w „Rz” świadczy, że Andrzejewski miał rację. Katon rewiduje tylko pisarza polityka, bagaż literacki i życiowy pozostawiając nietkniętym. Red. Cieślak przypomina liczne grzechy pisarza, by jedynie w ostatnim (!) zdaniu wspomnieć, że Iwaszkiewicz „Sukces zza grobu zawdzięcza wybitnej prozie i poezji”.

Przecieramy oczy ze zdumienia, czytając te refleksje na marginesie „Dzienników”. Sukces zza grobu? Przecież Iwaszkiewicz miał sukces przez całe długie i pracowite życie. Egoista? Oportunista? Jak najbardziej, ale przecież nie za to go cenimy. A Stawisko w czasie wojny, zwłaszcza po powstaniu, kiedy u Iwaszkiewiczów ukrywały się dziesiątki osób, zajmujących każde wolne miejsce w stajni, w oborze, w domu, tak że jedyny kąt dla siebie gospodarz miał w łazience? Iwaszkiewicz nie był taki płaski, jak dziennikarz go maluje. Niejednemu sadzono by już za to drzewka w ogrodach pamięci.

„Rzeczpospolita” potrafi być wyrozumiała, świadczy o tym zamieszczony tam dwa tygodnie wcześniej wywiad z Wojciechem Klewcem, entuzjastą Pinocheta, w piątą rocznicę jego śmierci, którą odnotowuje gazeta. „Uporządkował Chile i powstrzymał rozpad państwa (…). Dzięki generałowi Chilijczycy uwierzyli w siebie, odzyskali dumę narodową” – mówi Klewiec. Dziennikarz nie pyta o dziesiątki milionów dolarów, które – jak się okazało kilka lat temu w USA – spoczywały tam na ponad stu tajnych rachunkach rodziny Pinocheta. Anioł Pinochet i diabeł Iwaszkiewicz – taki jest wniosek.

Jacek Cieślak mógł napisać o słabościach Iwaszkiewicza do władzy, splendorów, orderów, nagród (z leninowską na czele), o nikczemnej charakterystyce Karola Modzelewskiego, jaką zapisał w 1976 r.: „Żyd rosyjski nie mający w sobie ani jednej kropli krwi polskiej w żyłach i tym podobne chaziajstwo”, ale na miłość boską – nie tylko! Warto się zastanowić, dlaczego Iwaszkiewicz nie umiał się odnaleźć wobec rodzącej się opozycji, dlaczego uważał, że „Polska jest tu” i nic tego nie zmieni, dlaczego usiłował to i owo w kulturze polskiej ocalić, żywiąc jednocześnie pogardę i złość na tych pisarzy, których stać było na więcej wyobraźni i odwagi. Może i dlatego, że mieli inny temperament, przedtem bardziej niż on zaangażowali się po stronie Stalina i ZSRR, mieli co nadrabiać.

„Iwaszkiewicz był oportunistą i dobrze sam wiedział, że nie ma bohaterskiego charakteru” – mówił ponad 20 lat temu prof. Roman Jasiński, pianista i muzykolog, przez pewien czas prezes Polskiego Radia w PRL, przyjaciel pisarza od lat dwudziestych (patrz wywiad rzeka Roberta Jarockiego, „Z albumu Romana Jasińskiego”, PIW 2011). Jasiński przytacza jeszcze jeden przykład słabości Iwaszkiewicza. W 1966 r. odbywało się uroczyste otwarcie Teatru Wielkiego, w którego odbudowie ogromną rolę odegrał Arnold Szyfman. Żaden z przedstawicieli władz w swoim przemówieniu nie wspomniał obecnego na sali Szyfmana, który był wtedy źle widziany. Iwaszkiewicz miał go w swoim przemówieniu, ale „uległ presji wysokiego urzędnika” i też go przemilczał.

Opinia Romana Jasińskiego wydaje się bardziej dojrzała niż recenzenta: „Iwaszkiewicz pozostał od początku do końca sobie wierny, w porównaniu do wielu krytykujących go przyjaciół, przeciwników, a niekiedy nawet oszczerców, mniej miał łamańców, nagłych zwrotów koniunkturalnych i właściwie poza paroma wierszami czy innymi utworami napisanymi pod »gusta socrealizmu« – nie dał sobie narzucić »zamówień społecznych«”. Charakter miał „kruchy”. „Iwaszkiewicz nie był typem Stefana Żeromskiego i nigdy do takiej roli nie aspirował. Jednakże przy tych swoich ułomnościach i grzechach był mimo wszystko człowiekiem dobrym i uczynnym, i skorym nawet do wybaczania swym przyjaciołom najostrzejszych ataków pod swym adresem”.

Redukując dzienniki Iwaszkiewicza do politycznych błędów pisarza wyważamy otwarte drzwi, skaczemy na pochyłe drzewo. Parę lat temu, w publicznej dyskusji w Agorze nad II tomem „Dzienników”, Adam Michnik wypowiedział kilka bardzo gorzkich słów pod adresem Iwaszkiewicza, ale on miał prawo być Katonem, bo kiedy pisarz odbierał kolejne odznaczenia i rozczulał się nad pięknem Taorminy, Michnik siedział za kratami, a po drugie, w jego wystąpieniu nie zabrakło uznania dla twórczości giganta, jakim był Iwaszkiewicz.

Nie potrafię rozstrzygnąć, co jest dzisiaj ważniejsze – jajko czy kura, dzieło czy osobowość pisarza – ale drugiej postaci tej miary próżno dziś w Polsce szukać. Nie ma takiego prozaika i poety, osoby, która by w wolnych chwilach tłumaczyła Kierkegaarda, dla odpoczynku grała sobie Ravela czy siadała do fortepianu z Rubinsteinem na cztery ręce. W epoce nieuctwa i Internetu tym większy podziw budzi fakt, że literatura, muzyka, malarstwo nie miały przed Iwaszkiewiczem tajemnic.

Dla mnie ten III tom „Dzienników” to przede wszystkim dramat starzenia się i nadchodzącej śmierci (wg Miłosza był „zakochany w śmierci”, nosił w sobie „celę straceń”), dramat małżeństwa i patriarchy rodziny, rozterki artysty, który czuł się samotny, przegrany, niedoceniony. To piękne karty prozy, to także rozrachunek z fascynacji „panem Edwardem” i pogarda dla prościuchów u żłobu („Gierek to dziecko”, „parteitagi”), na tle których czuł się „różowym wróblem”. To kronika niezliczonych podróży, w tym tej najtrudniejszej – podróży przez życie.

Polityka 01.2012 (2840) z dnia 03.01.2012; Felietony; s. 110
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną