Trzy opancerzone Lincolny z lat 70. odwoziły Kim Dzong Ila na miejsce wiecznego spoczynku. Kondukt godzinami objeżdżał ulice trzymilionowego, zaśnieżonego Pjongjangu. Amerykańskich limuzyn użyto, mimo że od wojny koreańskiej sprzed ponad pół wieku Korea Północna uważa USA za imperialistycznego wroga, który doprowadził do podziału półwyspu, koreańskie dzieci uczą się wierszyków o żałosnych Amerykanach padających na ziemię i błagających o litość.
Te same auta wiozły ciało ojca Kim Dzong Ila w 1994 r., teraz też powtórzono tamtą ceremonię. Znajomo wyglądały tysięczne tłumy ogarnięte zbiorową histerią. W wielu przypadkach rozpacz była wyreżyserowana, bo mieszkańcy Pjongjangu świetnie wiedzą, czego oczekują od nich władze, i dzięki temu żyją w uprzywilejowanej stolicy. Ale miliony wylewały łzy prawdziwej rozpaczy, przekonane po latach indoktrynacji, że umarł boży syn, który myślał za całą Koreę. Obawiają się, że wraz z nim kończy się wspaniała epoka, kiedy kraj zbudował bombę atomową i za bardzo nie wiadomo, co się zaczyna pod wodzą Kim Dzong Una.
Po uroczystościach zmarły trafił pod opiekę naukowców opiekujących się w Moskwie Włodzimierzem Leninem. Ciało jest w dobrych rękach, rosyjscy spece od mumifikacji balsamowali zwłoki innych komunistycznych tyranów – Stalina, Ho Szi Mina oraz Kim Il Sunga, założyciela dynastii Kimów, obok którego w szklanej trumnie spocznie Kim Dzong Il.