Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Dom młodego aktora

Mój ulubiony gatunek teatralny to monodram. Kiedy na scenie lub w filmie występują więcej niż dwie postaci, zaczynam się gubić, nie wiem, kto jest kim, kto kogo zabił i dlaczego. Andrzej Seweryn w „Szekspirze” na małej scenie Teatru Polskiego? – bardzo chętnie. Krystyna Janda w „Białej bluzce” w Och-Teatrze? – mógłbym godzinami. Jerzy Stuhr jako „Wiolonczelista”? – brawo! Bis! Tęte-à-tęte to dla mnie w sam raz. Od biedy jestem w stanie śledzić przedstawienie z udziałem trojga aktorów, zwłaszcza takich, jak Janda, Gogolewski i Stuhr w „32 omdleniach” Czechowa w Teatrze Polonia (myślałem, że pęknę ze śmiechu). Także „Udręka życia” w Narodowym – mimo ponurego tytułu i treści – dostarczyła mi dużo satysfakcji, ponieważ występują w niej tylko trzy osoby, i to jakie – Janusz Gajos, Anna Seniuk i Włodzimierz Press!

Na przedstawienia w większej obsadzie, a już zwłaszcza do kina, gdzie postaci jest zazwyczaj dużo, przestaję chodzić. Mój ulubiony film „Bullit” oglądałem wielokrotnie i dotychczas nie rozumiem fabuły, która rozpoczyna się w budce telefonicznej, już na samym początku filmu, jeszcze „pod napisami”. Szeroki ekran, filmy panoramiczne, w których występują dziesiątki aktorek i aktorów, nie mówiąc o statystach – to wszystko nie dla mnie. Jerzy Hoffman, z całą swoją dywizją statystów, na mnie nie zarobi. Daniel Olbrychski i Natasza Urbańska sam na sam – zgoda, ale do tego jeszcze horda bolszewików – to już dla mnie za dużo. Najciekawsze jest to, co się dzieje między dwojgiem ludzi, a nawet w jednym człowieku.

Mimo to od czasu do czasu daję się zaciągnąć do kina. Niedawno na film „Szpieg”, według powieści Johna Le Carre. Recenzje były entuzjastyczne.

Polityka 02.2011 (2841) z dnia 11.01.2012; Felietony; s. 96
Reklama