Wojsko na ulicach kraju Ameryki Łacińskiej – czyli zamach stanu? W Salwadorze, trzeciej największej aglomeracji Brazylii, pojawiły się wojskowe patrole, a miasto wyglądało przez półtora tygodnia jak okupowane. Na zdjęciach w telewizji cały kraj zobaczył mężczyzn w cywilnych ubraniach atakujących żołnierzy kamieniami i gazem pieprzowym. Wcześniej tak samo wyglądający agresorzy podpalili autobus, a tłum innych wymachiwał bronią przed siedzibą rady miejskiej; wreszcie – zajęli budynek parlamentu stanowego. Czyli pucz, ale nie wojskowy? Nie, to strajk płacowy brazylijskiej policji. Wojsko pojawiło się tu, żeby postawić tamę zbuntowanym i przywrócić ład.
Było co przywracać: w ciągu 10 dni strajku plądrowano sklepy, właściciele knajp i firm pozamykali interesy. I najgorsze: zamordowano 160 osób. Salwador ma i tak jeden z najwyższych wskaźników zabójstw, ale strajk policjantów potroił liczbę ofiar. Prawdziwy skandal wybuchł, gdy okazało się, że akty wandalizmu i napady prowokowali sami liderzy strajku, żeby zmiękczyć władze. Planowali też blokadę dróg łączących stan Bahia i Rio de Janeiro. A wszystko w przeddzień przyłączenia się do protestu policjantów z Rio de Janeiro. No i zaczynał się karnawał.
Rząd złamał strajk i w Salwadorze, i w Rio przy oklaskach prasy, która tytułowała artykuły „Terrorystyczna policja”, „Wzięli obywateli jako zakładników” itp. Liderów aresztowano, karnawał tym razem odbędzie się pod okiem sfrustrowanych porażką stróżów porządku – ale problem zostaje. Policjanci w niektórych stanach Brazylii zarabiają kiepsko, co jest dla nich tym bardziej dotkliwe, że kraj przeżywa przyspieszony wzrost, boom konsumpcyjny i koszty utrzymania są naprawdę wysokie.