O przeprowadzce Philipa Rodwella, nauczyciela z Aylesbury, ortodoksyjnego domatora, lat 52, chciała pisać angielska gazeta, że Rodwell zwariował. Mieszkanie w rodzinnym mieście, oddalonym 45 minut jazdy autobusem od Londynu, zamienił na dom we wsi Czerwony Dworek w Karkonoszach, skąd po wojnie wysiedlono Niemców i otworzono pegeery dla, nie zawsze trzeźwych, zabużańskich osadników. We wsi przy dziurawej drodze stoją stare zabudowania folwarczne, wokół góry. – Zobaczyłem tu coś, co przypomniało mi dzieciństwo, angielską prowincję lat 60. – mówi Rodwell. – Sklepiki z towarem spod lady, niewchłonięte jeszcze przez Tesco, drogi niezakryte autostradą i przydomowe farmerstwo, niezniszczone przez agroprzemysł. Philipa na wyjazd do Polski namówiła żona Maria – urodzona w Anglii córka Polaków. Dziś Rodwellowie mają kłopot. Od przeszło roku walczą o zgodę polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji na zakup ziemi wokół domu. W polskich urzędach wydłuża się kolejka takich jak oni. Winna jest, powiadają, brytyjska telewizja i programy „Let’s move” (Przeprowadźmy się) albo „Invest in Poland” (Inwestuj w Polsce), które polski rynek nieruchomości reklamują jako drugi w Europie pod względem zyskowności, zaraz po Hiszpanii.
– Zagranicznym mówimy, że u nas jest bezpiecznie i po chrześcijańsku. No i jest – mówi Dariusz Nalepka, były sołtys ze wsi Tarczyn, gdzie na dziesięciu miejscowych przypada już siedmiu cudzoziemców.
Urząd Statystyczny we Wrocławiu policzył, że w latach 2002–2004 w województwie dolnośląskim pozwolenie na pobyt stały dostało 2117 obcokrajowców. Jednak statystyki obejmują tylko wierzchołek góry nowych osiedleńców, bo umykają im dane o tych, którzy nie zalegalizowali pobytu.