Przez pierwszych kilka lat były to igraszki z cenzurą. Odnotowywaliśmy bowiem, ile co powinno w Polsce kosztować, gdyż w naszym spisie umieszczaliśmy towary najczęściej nieobecne na rynku. Koszyk zawierał wówczas, oprócz „nazwy towaru lub usługi” oraz „ceny”, dwie osobne rubryki: „dostępność” i „uwagi”. Tam komentowaliśmy braki. Np. papieru toaletowego: „Pojawia się jak meteor”, a w uwagach – „Czasem można wymienić za makulaturę, 1 rolka za 6 kg”. Podawaliśmy też ceny czarnorynkowe (np. cielęciny „u baby”), z bazarów i Peweksu, gdzie zawsze niemal wszystko można było kupić, ale drożej. Były to czasy, których najmłodsze pokolenie naszych czytelników nie pamięta. Czasy, gdy mieliśmy kartki, do 1988 r., i np. na malucha przysługiwały 24 litry benzyny miesięcznie. Gdy owoce cytrusowe importowano i „rzucano” na rynek tylko przed świętami. Gdy towary trzeba było nie tyle kupować, co zdobywać, organizować, załatwiać, wystawać w kolejkach, kupować spod lady, zapisywać się na społeczne listy. Zestawienia cen naszego Koszyka z kolejnych lat często przeczyły oficjalnym komunikatom mówiącym o „umiarkowanym wzroście cen” i „przewyższającym te regulacje wzroście płac”.
W latach 1989–98 opisywaliśmy historię polskiej inflacji. Gdy w 1989 r. hiperinflacja sięgnęła 640 proc., wprowadziliśmy zapis o sile nabywczej polskiej pensji, czyli informację o tym, ile czego można kupić za miesięczne wynagrodzenie.
W 1998 r., po raz pierwszy od 18 lat, mieliśmy inflację jednocyfrową (ok. 9 proc.). Gdy ceny się w miarę ustabilizowały, a starania o wejście do Unii Europejskiej stały się bardziej realne i energiczne, zaczęliśmy przyglądać się, jak wyglądają nasze zarobki i ceny na tle innych krajów.