Archiwum Polityki

Dwie wieże i Witkacy

Kiedy na przedstawieniu „Kurki wodnej” w Teatrze Narodowym usłyszałem padające ze sceny Witkacowskie neologizmy: „tkliwok”, „rozczulnik”, otwarła się we mnie tkliwa i rozczulająca czeluść pamięci. Ostatnio te specjały językowe słyszałem przeszło 30 lat temu. Na korytarzu IX liceum im. Zygmunta Wróblewskiego przy ulicy Mariana Bogatki (męża Wandy Wasilewskiej) w Krakowie mógł je wykrzykiwać Paweł Prochwicz, mógł Paweł Korombel, mogłem ja. Choć ja najmniej, ja już wtedy wybierałem pismo jako najpewniejszy środek wyrazu; „tkliwok” i „rozczulnik” wyryłem cyrklem na drewnianej ekierce.

Czasy licealne, schyłek lat sześćdziesiątych, to były czasy najintensywniejszego w życiu obcowania z Witkacym, mówiłem, mówiliśmy jego językiem. Potem już nigdy nie było tak intensywnie. Oczywiście były potem wielkie i dość nawet świadomie odbierane przedstawienia, zwłaszcza „Matka” i „Szewcy” w reżyserii Jarockiego, ale w podziwie dla tych spektakli, dokładniej: w podziwie dla egzotycznej barwności tych spektakli nie było tamtej intymności obcowania z zakazanymi księgami na szkolnym korytarzu. Zakazane one były zresztą głównie przez przesympatyczną zresztą matkę Pawła Korombla, pisarkę Natalię Rolleczek. Jak każdy rasowy bibliofil pilnie strzegła ona swej zasobnej biblioteki, krnąbrny synek szmuglował jednak pomiędzy zeszytami nie byle jakie i nie jedynie erotycznie ponętne rarytasy. W końcu dzięki temu szmuglowi pierwszy raz w życiu przeczytałem „Nowele i miniatury” Kafki, „Wesele w Atomicach”, „Ferdydurke”, „Nienasycenie” czy – tak jest – „Prozę” Schulza, słynne wydanie z 1964 na biblijnym papierze.

Polityka 2.2003 (2383) z dnia 11.01.2003; Pilch; s. 94
Reklama