Archiwum Polityki

Dejmek

Zawsze w pobliżu był piesek. Widziałem ich kilka, obraz pozostał ten sam: kundelek drzemiący pod dyrektorskim biurkiem, gdzie stała miska z rozchlapaną wodą. Kundelek asystował przy rozmowach, mało zainteresowany sprawami repertuaru i obsady. Ożywiał się dopiero, gdy jego pan zbierał się do wyjścia. Biegł za nim, by w porę zająć miejsce z widokiem na scenę, uczestnicząc w próbach. Teatralny piesek – w Łodzi, w Warszawie, w Nowym Sadzie, Mediolanie, Wiedniu, Zurychu – to wiarygodny świadek: dla Kazimierza Dejmka wszystko stawało się teatrem, w którym reżyserował życie. Ciągle nie dosyć perfekcyjne, z wadami dykcji, kiepską korelacją ruchów, omdlewaniem dramaturgii. Dejmek przyglądał się temu z ironicznym grymasem, zapalając papierosa od papierosa. Czasem kwitując to, co go irytowało, uwagą o niepowtarzalnym klimacie językowym:
– Nasze elity cierpią na dokuczliwy ból zęba mądrości osadzonego w sztucznej szczęce z tego powodu, że w Polsce klasycy to Fredro, Wyspiański, Zapolska.

W latach osiemdziesiątych zagubiony w krajobrazie, w którym inni odnaleźli się zbyt łatwo – „zacierając ślady lisią kitą” – określił, do czego służy aktor. Nigdy o tej krzywdzącej definicji nie zapomniano.

Były kolega poświęcił autorowi definicji fraszkę; rymowany nagrobek:

Już nie żył,
Już nie było go na tym padole,
A jeszcze zdążył szepnąć:
Wszystkich was... chromolę!

A przecież Kazimierz Dejmek mimo upływu lat nic się nie zmienił. Taki był – bezwzględny w sformułowaniach, pozornie nonszalancki wobec otoczenia w dniach młodości. Opowiadają, że w łódzkim Pickwicku nieproszony dosiadł się do Leona Schillera i nie zostawił suchej nitki na jego „Igraszkach z diabłem”.

Polityka 2.2003 (2383) z dnia 11.01.2003; Groński; s. 97
Reklama