Parkinson – powiedziała pani doktor, ledwo zdołałem przejść kilka kroków i od tej chwili, jak przyjęło się mówić od wrześniowej katastrofy w Nowym Jorku, nic nie było tak jak przedtem. Chociaż to nie jest cała prawda: zrazu uwierzyłem, że jakoś się pogodzimy, nie potraktowałem go z należytą powagą. A on i przedtem, jak teraz widzę, dawał o sobie znać. Najpierw delikatnie, potem coraz bardziej natarczywie.
Od roku, może nawet dwóch żona nastawała, żebym poszedł do lekarza. – Garbisz się – mówiła. – Nie jestem na warcie honorowej w mauzoleum, żeby się prężyć – odpowiadałem. – Pociągasz prawą nogą. – Tak ci się wydaje, bo tu chodnik krzywy. – Stawiasz takie małe literki. – A wiesz, ile drzew się wycina na papier dlatego, że inni stawiają duże?
Teraz żarty się skończyły. Pani doktor skierowała mnie na badania, ale ja przeczuwałem już, że o pomyłce nie ma mowy. Parkinson to Parkinson. I chociaż miałem dopiero ułożyć sobie jakieś stosunki z nim, jedno wiedziałem na pewno: nie wolno mi pod żadnym pozorem swoimi kłopotami zanudzać innych. Jeżeli więc nie ciekawi Cię, czytelniku, jak przebiega linia walki i porozumienia z lordem Parkinsonem, o którym do dziś nie wiadomo, skąd się bierze jego choroba i jak jej unikać – odłóż w tym miejscu gazetę, rozstańmy się w zgodzie.
Papież i profesor
Wiedziałem o dwóch ludziach, którzy mieli Parkinsona: papież Jan Paweł II i sędzia Janusz Łętowski. O papieżu wiadomo tyle, co się widzi w telewizji. Łętowski zmarł, zanim jeszcze mnie ta choroba dotyczyła. Zmarł na serce, od Parkinsona się nie umiera – ale ja wiem, że śmierć jest zawsze blisko. O śmierci wciąż się myśli jako o alternatywie życia, które jest coraz trudniejsze.