Nie miałem jeszcze pojęcia, kto to jest André Gide, kiedy wpadła mi w ręce jego książka pod tytułem „Lochy Watykanu”. Rzuciłem się natychmiast do trudnej lektury w ledwie mi wtedy znanym języku, bo tytuł przyciągał ciekawość z jakąś mocą, którą chciałbym określić mianem magnetycznej. Gdzie leżał ten magnetyzm? Siłę przyciągania mają na pewno tytułowe lochy. Boimy się przecież wpaść do lochu. Jeszcze większą siłę przyciągania ma Watykan. Ilekroć wybieram się w podróż do Rzymu i wspomnę, że pewnie będę też w Watykanie, moje akcje towarzyskie rosną, jakbym dawał do zrozumienia, że zachodząc za spiżową bramę wejdę w posiadanie wielkiej tajemnicy. Jeśli w powszechnym odbiorze Watykan jest tajemniczy, to dobrze dla Watykanu. Trzeba jednak zrobić poprawkę na różne poziomy zjawiska. Istnieje tajemniczość na poziomie sensacji wielkonakładowej prasy i są tajemnice wszechświata, mroczne zagadki bytu, w których uczestniczą wszystkie religie.
Watykan emocjonuje jako osobliwy byt państwowy: jest terytorialnie mikroskopijny, zajmuje przestrzeń ograniczaną wysokim ceglanym murem, a jednocześnie ma wiele rzeczywistych atrybutów państwowości i tym ożywia naszą wyobraźnię. Szczególnie w czasie kiedy na tle globalizacji powraca tęsknota za niezależnym księstewkiem, w którym można by odnaleźć ludzką miarę. Watykan w świeckim wymiarze jest monarchią absolutną, daleką od wstrząsów społecznych. Jego ludność liczy około tysiąca mieszkańców i w większości nie nocuje na terenie państwa, które na noc zamyka swe granice na klucz i otwiera je na życzenie, jeśli ktoś wie, gdzie jest dzwonek. Ludziom świeckim, jak ja na przykład, zdarza się nocować w Watykanie, jeśli jesteśmy wezwani na jakieś kościelne spotkanie.