Stocznia Szczecińska to firma prywatna. Osiem banków, które ją kredytowało, w większości ma również prywatnych właścicieli. Teoretycznie można więc sobie wyobrazić sytuację, że rząd widząc pustki w kasie pozostawi tę spółkę własnemu losowi. W gospodarce rynkowej dzieje się tak często i prowadzi do naturalnej selekcji przedsiębiorstw, podczas której najsłabsi odpadają. Niestety, tym razem trudno zastosować ten wygodny dla państwa schemat. Polska gospodarka rozwija się wolno, z kolei wskaźniki bezrobocia są dramatycznie wysokie. Stocznia Szczecińska jest zbyt ważnym zakładem, żeby bezczynnie przyglądać się, jak to spektakularne bankructwo jeszcze bardziej obciąża łączny bilans pracy w kraju. Jej ostateczna plajta mogłaby spowodować lawinę upadłości poddostawców, utratę kolejnych 60 tys. miejsc pracy i ogromne wydatki z budżetu z tytułu gwarancji socjalnych. Do realizacji takiego scenariusza rząd z pewnością nie może dopuścić. Pole manewru nie jest jednak zbyt duże. Próba mediacji między właścicielem a bankami, której na początku czerwca podjął się rząd, zakończyła się fiaskiem. Te ostatnie miały zbyt rozbieżne interesy, żeby in gremio zgodzić się na 80-proc. redukcję długów, a mniejsza raczej nie dawała gwarancji na trwałą sanację firmy.
Oferta rządu jest w tej chwili następująca. Agencja Rozwoju Przemysłu kupi za symboliczną złotówkę jedną ze spółek Porta Holding, która ma uprawnienia do budowy statków i zapewni jej gwarancje finansowe. Na ten cel mamy od rządu pakiet akcji wart od 40 do 60 mln dol., który może posłużyć za koło zamachowe do uruchomienia produkcji. Z kolei banki, które zamroziły w Szczecinie już 1,4 mld złotych i mają marne widoki na ich odzyskanie, muszą teraz wybierać: wycofujemy się z interesu czy też brniemy dalej finansując dokończenie budowy wybranych jednostek.