W branży kosmetycznej stagnacji nie widać. Na rynku pojawiają się wciąż nowe mydła, szampony, kremy, balsamy, dezodoranty; produkcja w ostatniej dekadzie wzrosła trzykrotnie, a roczna wartość sprzedaży przekroczyła 4,5 mld zł. Czy jednak za tą powiększającą się ofertą podąża nasza wiedza dotycząca bezpiecznego stosowania kosmetyków? Czy jesteśmy wystarczająco odporni na ich reklamę? Przy ostrej walce konkurencyjnej niełatwo odróżnić autentyczną nowość od fałszywych obietnic, którymi mamią nas producenci.
Ustawa o kosmetykach, zastępująca obowiązujące do początku maja rozporządzenie prezydenta z 1928 r., wprowadza rewolucję w systemie kontroli nad tym niezwykle obfitym segmentem rynku. I trzeba przyznać, że jest to rewolucja zgodna z wymaganiami Unii Europejskiej. Pytanie tylko, jak szybko dostosują się do niej rodzimi producenci, importerzy oraz służby kontrolne (inspekcja sanitarna i handlowa), które będą nadzorować przestrzeganie nowych przepisów. Na dwóję z wprowadzania nowego prawa zasługuje na razie resort zdrowia, który po rocznym vacatio legis ustawy nie zdążył na czas przygotować do niej wymaganych rozporządzeń wykonawczych i teraz dopiero nadrabia zaległości.
Świadectwo na piątkę
Przez kilkadziesiąt lat na Państwowym Zakładzie Higieny ciążył obowiązek oceny bezpieczeństwa wyrobów kosmetycznych i wydawania stosownych atestów. W podwójnym interesie producenta było umieszczenie tej informacji na opakowaniu – po pierwsze atest PZH był dla konsumentów gwarancją jakości i bezpieczeństwa, a po drugie – w razie komplikacji wytwórca zawsze mógł zasłonić się pozytywną opinią bądź co bądź niezależnej instytucji, która oceniała jego produkt przed wprowadzeniem na rynek.
– Teraz producenci nie będą mogli wykręcić się od odpowiedzialności, gdy ktoś zgłosi się z pretensjami – mówi prof.