Nazywam się Henryk Halkowski. Mam słabość do słodyczy i ptaków. W moim dawnym domu mieszkały ze mną w kuchni gołębie. Teraz karmię je w ogródkach knajpek przy ulicy Szerokiej na Kazimierzu. Jestem architektem, historykiem i filozofem. I przewodnikiem. Jak też Żydem. Jednym z niewielu, którzy żyją jeszcze na krakowskim Kazimierzu i o nim piszą. Ten dawny żydowski przedwojenny sztetl znam jedynie z opowieści. To była przeludniona dzielnica. Prawie 70 tys. ludzi wtłoczonych w kilkanaście uliczek. To była dzielnica biedna i religijna. Siedem synagog, domy modlitwy, dwa cmentarze, mykwa, kilka szkół talmudycznych. To miejsce przypisane zostało pejsatym wędliniarzom, tragarzom w chałatach, ulicznym sprzedawcom kiszonej kapusty i smażonej wątroby w czapkach z lisim futrem. Przez wieki przypisano je także mędrcom, rabinom i cudotwórcom, takim jak Mojżesz Isserles-Remu, do którego grobu pielgrzymowali i nadal pielgrzymują Żydzi z całego świata.
Potem Kazimierz umarł. Sześćdziesiąt lat temu stał się wielkim cmentarzem. Po dawnym mieście pozostały ruiny synagog, biblijne nazwy ulic, kilka gwiazd Dawida na murach, parę przytwierdzonych do framugi drzwi mezuz z fragmentem Biblii. Takie mezuzy gwarantowały błogosławieństwo żydowskiemu domowi. Tylko że domów żydowskich nagle zabrakło. W murach zasiedlonych wcześniej przez wędliniarzy i mędrców pojawili się nowi mieszkańcy. Lokatorzy z przymusu, z przydziału, najczęściej lokatorzy drugiej kategorii. Taki był plan realnego socjalizmu: biedotę żydowską zastąpić biedotą polską. Taki właśnie Kazimierz ja, krakowski Żyd, poznałem. Kazimierz ruin i meneli.
Zdzisio na dywaniku
Nazywam się Wanda Frączek, jestem królową placu Nowego na Kazimierzu. Mam końską jatkę i sklep z rozmowną wodą „Piersióweczka i fajeczka”, zaspokajam pragnienia snobów i biedaków.