Dla Polaków z Kresów, a jest ich w Polsce niemało, świat stanął do góry nogami. Oto w Wilnie, w pobliżu Bazylianów, gdzie siedział w celi Wielki Adam, przemówił w rynku prezydent USA. Przyjechał tam po szczycie NATO w Pradze – i zapewnił Litwinów, że każdy ich ewentualny wróg będzie miał do czynienia z Ameryką! To koniec Jałty, Poczdamu, Teheranu i paktu Ribbentrop-Mołotow – skomentował nasz prezydent, a jego główny doradca do spraw bezpieczeństwa Marek Siwiec powiedział nam z satysfakcją, że Polska „przez pięć lat wypruwała sobie żyły”, by doprowadzić do nowego poszerzenia NATO, a zwłaszcza o naszych sąsiadów – Litwę i Słowację. W sumie, w Pradze zaproszono do Sojuszu aż 7 krajów, z czego trzy jeszcze 11 lat temu wchodziły w skład ZSRR. Jedna trzecia przyszłego Sojuszu – podkreślił minister Siwiec – wie, że swą nową sytuację zawdzięcza Polsce, co niewątpliwie jest umocnieniem pozycji Warszawy w całym regionie. Jednak wdzięczność w polityce nie jest uczuciem, na którym można wiele zbudować, tym bardziej że rozszerzenie NATO – co miało być wielkim, historycznym świętem – nadeszło w innej już politycznej epoce, po 11 września, kiedy zainteresowania i obawy świata, a zwłaszcza obawy Waszyngtonu w ogóle nie są specjalnie z Europą ani z NATO związane.
NATO, wedle znanego powiedzenia lorda Ismaya (pierwszego sekretarza generalnego), miało odpowiadać ówczesnym (rok 1949) potrzebom zachodnich Europejczyków: trzymać Amerykanów u siebie, Rosjan – na zewnątrz, a Niemców w ryzach (w oryginale: keeping the Russians out, the Americans in, and the Germans down). Dziś, natychmiast po rozszerzeniu Sojuszu, faktyczny jego przywódca prezydent USA jedzie do swego ważnego sojusznika – prezydenta Rosji, który nie okazuje już najmniejszego poirytowania decyzjami z Pragi, a tylko mówi, że rozszerzenie było niepotrzebne.