Jeden facet, dwie rocznice. Trzysta pięćdziesiąt lat temu, 11 lutego 1657, urodził się w Rouen, a dwieście pięćdziesiąt lat temu, 9 stycznia 1757, umarł w Paryżu Bernard le Bovier de Fontenelle. Do setki zabrakło mu miesiąca. W czasach kiedy statystyczna długość życia niewiele przekraczała lat trzydzieści, już to było samo w sobie niemałym osiągnięciem i zostało powszechnie zapamiętane. Pojęcie fontenellowskiego wieku weszło do języka francuskiego końca osiemnastego i dziewiętnastego wieku na równi z rubensowskimi kształtami czy tycjanowskimi włosami. Umierał zresztą, jeśli można się tak wyrazić, stylowo, zachowując do końca humor i nie rezygnując nawet na łożu śmierci ze swoich ukochanych bon motów. Jak leci? – zapytano go mało stosownie w ostatnich miesiącach. Właściwie nie leci – odparł – raczej odlatuje. Czy cierpi? – Tak bym tego nie sformułował, mam tylko trudności z istnieniem. Kiedy zaś przypominano mu, że zbliża się do setki, kładł palec na ustach: Cicho, bo jeszcze śmierć usłyszy... .
Kim był Bernard Le Bovier de Fontenelle? Filozofem, pisarzem, publicystą, politykiem, gawędziarzem, sekretarzem Akademii Nauk, historykiem. Właściwie prościej byłoby zapytać, kim nie był. Najlepiej ujął to może poeta Alexis Piron, któremu, gdy patrzył na wyprowadzenie zwłok Fontenelle’a, wyrwało się to sławetne zdanie: „Dziś pan de Fontenelle po raz pierwszy wychodzi z domu nie po to, żeby zjeść na mieście”. Co znaczy dla Francuza „zjeść na mieście”? Siedzieć godzinami przy dobrym winie i rozprawiać na wszystkie tematy świata za wyjątkiem pieniędzy i stanu zdrowia.
I to był właśnie żywioł Fontenelle’a. Jean de Viguerie w swojej „Historii czasów oświecenia” jest dla niego przerażająco okrutny (s.