Tak oto rozpoczęła się kolejna olimpiada. Wprawdzie zimowa tylko, czyli jakby drugorzędna, ale olimpiada zawszeć. Z tej okazji, mamuty miewają czasami takie niestosowne pomysły, przekartkowałem parę tekstów „twórcy nowożytnych igrzysk” Pierre’a de Coubertin. Bardzo to zabawna lektura. W czasach, kiedy pisał „Role pedagogique sportif”, po Paryżu jeździły przede wszystkim dorożki, nikomu nie śniło się, że w ciągu paru godzin przemieścić się można z Europy do Chile, o sputnikach i komputerach nie wspominając. A jednak różnica cywilizacyjna pomiędzy tamtymi i naszymi czasami wydaje się wręcz bagatelna wobec przepaści, jaka dzieli wyobrażenia barona de Coubertin o rywalizacji sportowej z jej współczesną rzeczywistością.
Zaczyna się od przekonania, które przypisać można oczywiście arystokratycznej niefrasobliwości, iż licytującym się, kto wyżej, dalej lub szybciej dżentelmenom myśl nawet nie zakiełkuje, żeby brać pieniądze za swoje wyczyny czy też opłacać kogokolwiek, kto by im w osiągnięciu wyczynu pomógł. Instytucja wyspecjalizowanego trenera w ogóle nie przyszła baronowi do głowy. Doskonalącymi swoje ciała młodymi ludźmi miał się w jego pomysłach zajmować szlachetny pedagog, uczący zresztą bardziej zasad fair play i bezinteresowności konfrontacji niż gimnastycznych technik.
Było to skądinąd logiczne, gdyż, jak wiadomo, sprawy serio zaczynają się tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, a skoro sport miał być od nich odgrodzony najsurowszymi przepisami, pozostawał zabawą, może i wzbudzającą emocje, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą i powiedzmy szczerze niepoważną.
Rozumowanie to podzielał zresztą baron z ogromną większością swoich współpracowników, czy zgoła swoich współczesnych.