Jaki może być związek między aktem terroru, którego sprawcą był palestyński zamachowiec samobójca, a groźbą konfliktu atomowego? Taki, że władze izraelskie z najwyższym niepokojem patrzą na sytuację w Autonomii Palestyńskiej po dojściu w niej do władzy islamistów Hamasu. Hamas popiera palestyński terroryzm (nazywając go ruchem samoobrony), a sam ma poparcie Iranu (w połowie kwietnia Teheran obiecał przekazać rządowi Hamasu 50 mln dol. pomocy). Iran z kolei spędza sen z powiek politykom Zachodu, odkąd zapowiedział, że wznowi program atomowy, nad którym pracuje od lat.
Wiadomość ta zbiegła się z niespodziewaną wygraną w wyborach prezydenckich Muhamada Ahmadineżada. Choć cywil, a nie ajatollah, Ahmadineżad mówi językiem islamskiej rewolucji, której jest niezłomnym strażnikiem. Nowy prezydent Iranu zdobył szybko światowy rozgłos bulwersującymi wypowiedziami antyizraelskimi. „Izrael musi zniknąć z mapy; Izrael jest spróchniałym drzewem, które zmiecie jedna burza” – tak mówią dziś liderzy Al-Kaidy, ale oni nie stoją u steru wielkiego muzułmańskiego państwa, które ma wojsko i petrodolary, ropę naftową i gaz oraz graniczy z Irakiem i Afganistanem – krajami dalekimi od stabilizacji po zachodnich interwencjach militarnych.
Iran ma też ambicje ponadnarodowe.
Wprawdzie nie jest krajem etnicznie arabskim, lecz dziedzicem dawnego imperium perskiego, ale dzierży wysoko zielony sztandar Proroka. Religijnie Iran należy do szyickiego odłamu islamu – tak jak większość obywateli sąsiedniego Iraku. Iran jest dumny ze swej rewolucji i ustroju i chętnie wspiera szyitów i sympatyków polityki irańskiej w innych krajach, jak choćby w Libanie. Gdyby nie nieufność wobec modelu irańskiego w elitach arabskich i sunnickich – sunnici to główny nurt islamu – święciłby on zapewne większe sukcesy w świecie muzułmańskim.