Jestem lekarzem, specjalistą patomorfologiem z wieloletnim stażem i dlatego pozwalam sobie na komentarz do artykułu „Wielka improwizacja” [POLITYKA 11]. Opierając się na moim doświadczeniu zawodowym wybrałabym do reanimacji siebie „drobną, szczupłą dziewczynę”, zamiast osiłka, który wzorem swoich dzisiejszych nauczycieli, lekarzy anestezjologów, uzna za swój obowiązek złamanie mi żeber (zwykle od II–VII po obu stronach przedniej ściany klatki piersiowej) i mostka (najczęściej jest to połowa trzonu mostka lub oderwanie rękojeści mostka od trzonu). Ponieważ takie złamanie zmienia topografię klatki piersiowej, masaż serca, według mnie, jest niemożliwy. Do tego dochodzą skutki dodatkowego urazu w postaci reakcji wstrząsowej nakładającej się na uprzedni wstrząs. Wolałabym, żeby w polskim ratownictwie medycznym obowiązywała wyłącznie zasada load and go. Nie chciałabym, żeby na przykład w temperaturze minus 15 stopni wlewał mi ktoś w żyły wychłodzony płyn infuzyjny (jak na zdjęciach z zawalonej w Chorzowie hali). Obecnie lekarze pogotowia podają różne leki (i dobrze jest, jeśli zostawią notatkę, co podali), nigdy natomiast nie wiadomo, jaką ilość płynu i w jakim czasie przetoczono w kroplówce i już od samego początku bilans wodny jest zafałszowany, a dzisiejsi reanimacyjni pacjenci giną z cechami terapeutycznego przewodnienia. Natomiast anestezjolodzy zaprzeczają, że taki stan patologiczny istnieje (że to nieprawda, proszę sprawdzić w podręczniku o gospodarce wodno-elektrolitowej prof. F. Kokota), jak również że złamanie klatki piersiowej może mieć negatywny wpływ na stan pacjenta. Ja proponowałabym, żeby kadra szkoląca wykształciła się najpierw w tych krajach, gdzie ratownictwo medyczne funkcjonuje od lat.