Prof. Stefan Meller, ciągle jako minister, 20 kwietnia był gościem Salonu „Polityki” w Sopocie.
Dlaczego zgodził się pan zostać ministrem w obecnym rządzie?
Wiedziałem, że w poniedziałek ma zostać sformowany rząd i byłoby źle, gdybyśmy mieli być – choćby na krótko – nieobecni w Brukseli. Kiedy zadzwonił do mnie przyszły premier Marcinkiewicz, w ogóle się nie zastanawiałem. Powiedziałem „tak”. Zgodziłem się zostać ministrem eksperckim, nie politycznym.
Czym pan się kierował zaledwie pół roku później, pisząc w „Rzeczpospolitej” krytyczny artykuł na temat zagrożeń polskiej polityki zagranicznej?
Zastanawiałem się, dlaczego po kilkunastu latach zgody na temat zasad polityki zagranicznej, w ostatnim okresie pojawiły się znaczne różnice zdań i napięcia. Wynikają one m.in. ze zmiany sposobu myślenia o sprawach wewnętrznych. Opiniotwórcze zaczęło stawać się to, co wynika z napięcia, a nie to, co wynika ze spokojnej analizy. Jeśli te nastroje zaczną kształtować opinię publiczną, to będzie niedobrze. W prowadzeniu polityki zagranicznej możliwe są różne barwy i odcienie, trzeba ich używać.
Jak pan ocenia Trzecią RP?
MSZ ogląda kraj od wewnątrz i od zewnątrz. Spojrzenie z zewnątrz jest za każdym razem pomyślne. Jesteśmy krajem demokratycznym, dobrze rozwijającym się, w którym ogromna większość ludzi ma powody do dumy. Sami zaczynamy narzucać sobie jednobarwną, zdeformowaną wizję siebie, nas samych, nie tylko polityki zagranicznej. W tej ostatniej zaczynamy zbyt często używać instrumentów tak głośnych, że aż niesłyszalnych, podczas kiedy możemy używać środków bardziej subtelnych w kontaktach ze wszystkimi partnerami.