Problem z perspektywy pracownika wygląda następująco: M., który zatrudnił się jako ochroniarz w jednej ze śląskich placówek ZUS i w firmie telekomunikacyjnej, w rekordowym miesiącu przepracował 504 godziny. Miesiąc, wliczając i święta, i noce, ma ich niewiele ponad 700. Kończył dyżur w jednym zakładzie, szedł do następnego, dyżurował, spał, wracał do tego pierwszego. Dostał wówczas na rękę jakieś 1,7 tys. zł. Średnio pracuje w miesiącu po 360 godzin, choć kodeks pracy przewiduje 168 godzin.
Siedzi na przykład 72 godziny ciurkiem. Ma zmiennika, pana po siedemdziesiątce, który tyra tak samo. W szafie w dyżurce jest śpiwór, korzystają obaj. Podobnie tyrają koledzy pracujący z bronią. Kolega rekordzista w jednym miesiącu zrobił 600 godzin. Umowa o pracę M. opiewa na minimalną krajową i na zapisany w kodeksie pracy etat. Na pozostałe godziny M. dostaje zlecenia. W ten sposób firma oszczędza na składkach ZUS, płacąc je tylko od minimalnej krajowej. Obchodzi też kodeks pracy. Oszczędza na nadgodzinach i na pensjach w ogóle. Sprawą pracodawcy jest, na ile się umówi z pracownikiem za realizację zlecenia. Na rękę, mówi M., wychodzi jakoś ponad 3 zł za godzinę. Minimum, które można płacić, pozostając w zgodzie z kodeksem pracy, to około 7 zł.
M. jest młody, wytrzymuje. Ma plany – studia.
W tym roku poprawia maturę, zabrakło mu kilku punktów. Co więcej, w tej firmie można sobie pozwolić na kilka miesięcy przerwy w roku i wówczas M. wyjeżdża za granicę. Wraca, zawsze jest praca, bo rotacja duża. Bo – opowiada – ludzie, którzy już mają jakieś rodziny, żony, nie dają rady dłużej niż dwa, trzy miesiące. Chyba że naprawdę muszą.