Przy wchodzeniu do samolotu Strażnikowi pomagało dwóch ludzi. Chłopak wyglądał jak beczka: ubrany w garnitur, na to battle dress, kombinezon i wielki spadochron. Opięli go drelichowym pasem, w którym upchali 60 tys. dol. Pod tyłkiem miał paczkę z ciepłym ubraniem, bielizną na zmianę i kapeluszem. Pufy rękawów i nogawek wypakował nabojami i czekoladą. Gdy przyszło do wybierania broni, wziął sobie tylko poręcznego colta siódemkę.
Pod koniec września 1944 r. startowali już z włoskich baz, latali amerykańskimi Liberatorami. Kazik Śliwa, radiotelegrafista, miał wtedy 19 lat. W 1939 r. Rosjanie wywieźli całą jego rodzinę ze Lwowa aż pod Archangielsk. Potem była wędrówka z Andersem przez Persję do Afryki, rodzina została w Ugandzie, Kazik popłynął naokoło kontynentu do Anglii do wojska. Przebył kilkanaście tysięcy kilometrów lądem i morzem, żeby teraz spaść do Polski prosto z nieba. – Nie mam pseudonimu – zwierzył się kolegom w samochodzie wiozącym ich na lotnisko. Wszyscy byli spięci, nie mieli ochoty na rozmowę. – To sobie wymyśl jakiś – poradził któryś. Pseudonim to była ważna rzecz, nadawali go przez radio do placówek w kraju w ślad za spadochroniarzem. – Strażnik! – Kazik starał się przekrzyczeć warkot silnika. Dyspozytor kiwnął głową i zapisał w zeszycie.
Leciało ich wtedy sześciu Cichociemnych. Za każdym kołem zataczanym przez samolot nad miejscem zrzutu skakać miało dwóch. Z czterema poszło gładko, ale piloci chyba zapomnieli o Strażniku i jego parze, bo wzięli kurs z powrotem na lotnisko Campo Casale. – Psiakrew! – darł się dyspozytor przez pokładowy interkom. – Przecież jeszcze dwóch miało iść! Piloci byli zdenerwowani – Liberator zabierał akurat tyle paliwa, żeby wykonać zadanie i wrócić.