Aneta Kyzioł: – Pani rówieśnicy tworzą teatr mocno zanurzony w polskiej rzeczywistości, interesuje ich badanie siły narodowych mitów, analizują pojęcie patriotyzmu. Pani ta tematyka nie pociąga. Nie miała pani nigdy ochoty sięgnąć po polską klasykę?
Maja Kleczewska: – Interesuje mnie polska klasyka. Najbardziej Wyspiański, ale Słowacki też – zawsze chciałam wystawić „Księcia niezłomnego”, ale wciąż nie ma sprzyjających okoliczności. Dziś nie ma sensu robić tekstów, które dzielą świat chrześcijański i muzułmański. Przeciwnie – trzeba szukać tego, co je łączy. Co do polityki – nie mam poczucia, żeby na naszej scenie politycznej pojawiła się jakaś ożywcza myśl, idea, za którą warto by podążyć. Jest tylko chęć rozliczeń, podejrzliwość i wszelkie działania, u których podstaw są kompleksy i lęk. Odnosić się do tego w teatrze byłoby dla mnie stratą czasu.
Pani nie interesuje się polityką, ale polityka interesuje się panią. O pani spektaklach głośno jest w środowisku feministycznym. Niektórzy nawet widzą w pani rzeczniczkę tego ruchu.
Feministki bardzo protestują, kiedy tłumaczę, że bardziej niż o kobietach i mężczyznach chcę mówić o człowieku. Argumentują, że nie ma człowieka w ogóle, jest albo kobieta, albo mężczyzna. Nie wiem, może mają rację? Sprawa kobiet na pewno jest mi bardzo bliska, siłą rzeczy mówię o kobietach w Polsce, bo to moje codzienne doświadczenie. Natomiast nigdy nie chciałam być w żadnym ruchu, być rzecznikiem jakiejś ideologii. Chcę oglądać kobietę nie w kontekście jakiejś ideologii, walki o coś, tylko w kontekście zdobywania samoświadomości, wglądu, prób zrozumienia siebie w zetknięciu z jakimś traumatycznym przeżyciem, w zetknięciu z otaczającym światem. Kobiety, o których opowiadam w moim teatrze, nie są wojowniczkami w jakiejś sprawie.