Od czasu wyborów parlamentarnych fakt zawarcia koalicji przez PiS i PO jest niewątpliwie najważniejszym wydarzeniem po stronie centroprawicowej, zwanej czasem jeszcze posolidarnościową. Na razie niewątpliwie górę bierze taktyka, zwłaszcza zaś przepisy ordynacji, które wprowadziły system d’Hondta jako sposób przeliczania głosów na mandaty, który premiuje większe ugrupowania. W wielu wypowiedziach działaczy obu ugrupowań przebija jednak przekonanie, że jest to początek drogi prowadzącej do utworzenia przed wyborami parlamentarnymi jednego ugrupowania.
Gdyby przyjąć ten punkt widzenia, stwierdzić wypada, że ten początek nie wypadł okazale. Przez wiele tygodni negocjowano porozumienie ogólnikowe (trudno się powstrzymać od przypomnienia awuesowskich doświadczeń w tej materii), raczej techniczne niż polityczne, z którego same korzyści odniosło Prawo i Sprawiedliwość, czyli partia mniejsza, mająca mniejszą reprezentację parlamentarną. Przede wszystkim Platforma zgodziła się na zapis, że obie strony zobowiązują się do niezawierania koalicji politycznych z SLD i Samoobroną w samorządach obu kolejnych kadencji. Można więc zawierać koalicje z Ligą Polskich Rodzin, z którą PiS próbowało flirtować, zanim przerzuciło się ku PO, może można z PSL, ale nie można z największą siłą polityczną w kraju, nawet jeżeli groziłoby to paraliżem władz samorządowych? Jak to się ma do innego punktu porozumienia mówiącego, że chodzi o dobre rządzenie i uzdrowienie samorządu, a także przygotowanie go do wyzwań związanych z przystąpieniem do Unii Europejskiej?
Platforma za to niemądre ustępstwo na rzecz coraz bardziej anachronicznej antykomunistycznej polityki niczego nie uzyskała: miejsca na listach oba ugrupowania dzielą po równo, a nie wedle zasobów kadrowych w poszczególnych województwach.