Żeby wejść do fabryki w Dobczycach, trzeba założyć ochraniacze na buty, kitel i czaporek. Pracownicy, a ściślej pracownice (na 130 osób załogi pracuje tu setka pań, mają większe zdolności manualne niż mężczyzni) mają jeszcze gorzej. Muszą przejść przez śluzę, gdzie zostawiają swoje ubrania, następnie biorą prysznic, wkładają służbowe ubrania i dopiero wówczas mogą rozpoczynać pracę. W określonej i pilnowanej temperaturze i wilgotności powietrza. – Nie jest to co prawda produkcja sterylna – wyjaśnia Jerzy Klaper, szef produkcji. – Ale jak każdy środek medyczny musi podlegać pewnym reżimom.
Surowiec jest afrykański lub azjatycki, z drzew kauczukowych, które muszą mieć co najmniej siedem lat. Przypływa do Hamburga, skąd cysternami przywozi się go do Dobczyc. Tutaj miesza się go ze związkami wulkanizacyjnymi i chemikaliami. Przepis jest poufny.
Prezerwatywa europejska
– W tym miejscu zaczyna się życie prezerwatywy – powiada Jerzy Klaper przy pierwszym z sześciu ciągów produkcyjnych. Ciąg to około tysiąca szklanych penisów-form, które przesuwają się zanurzając w mleczku lateksowym. W temperaturze 60 st. C guma się galwanizuje, po czym formy po raz drugi zanurzają się w mleczku nakładając drugą warstwę lateksu. – Mleczko nie ma prawa zastygnąć – wyjaśnia Klaper – dlatego musimy pracować w ruchu ciągłym jak huta. Potem szklane penisy się kręcą – to tzw. randowanie, czyli tworzenie kołnierza u nasady prezerwatywy. Już z kołnierzem trafiają do wanny odparzającej, gdzie w temperaturze 100 st. C odchodzą od formy, po czym odbywa się „pranie, czyli pudrowanie na mokro”, a na koniec suszenie.