Wiesław Walendziak też miał radykalne poglądy, ale okazał się prezesem dobrym i stosunkowo bezstronnym. Walendziak rozumiał bowiem, że w medium publicznym powinny być reprezentowane (nawet nadreprezentowane) poglądy i środowiska polemiczne wobec aktualnej władzy. Wyraźnie natomiast nie rozumiał tego pozbawiony wyrazistych poglądów prezes Robert Kwiatkowski. To świadczy, że radykalizm poglądów nie musi się wprost przekładać na stronniczość w wykonywaniu publicznego urzędu. Wildstein ma więc szansę okazać się lepszym prezesem, niż był publicystą. Wybór należy do niego i jest to wybór realny.
Nie znaczy to jednak, że sama ta nominacja nie budzi wątpliwości. Ostentacyjne powierzenie prezesury tak wyrazistemu przedstawicielowi obozu rządzącego narusza konsensualny charakter zarządzania dobrami publicznymi. Taka nominacja zrywa z obowiązującą dotychczas hipokryzją polegającą na mianowaniu prezesa i zarządu bezbarwnego albo nieznanego, a potem załatwianiu swoich interesów jego rękami lub za jego plecami. Ceną jest jednak de facto otwarta deklaracja, do kogo ta telewizja (politycznie i ideologicznie) należy. To musi rzutować na jej wiarygodność. Telewizja postrzegana jako tuba władzy nie ma zaś przed sobą świetlanej przyszłości, co nie znaczy, że nowy prezes nie jest w stanie takiego wrażenia zatrzeć roztropnym działaniem.
Poważniejszy wydaje się problem ceny, jaką za tę nominację zapłaci całe środowisko dziennikarskie i jego zbiorowa wiarygodność. Bronisław Wildstein był bowiem dziennikarzem bardzo zaangażowanym, który wyjątkowo aktywnie przyczynił się do zwycięstwa obozu sprawującego dziś władzę. Bez względu na to, jakie były motywacje wyboru, w umysłach wielu ludzi wytworzy się wrażenie, że tą posadą zwycięzcy odwdzięczyli mu się za okazane wsparcie. To będzie miało wpływ na obraz całego środowiska.