To, że Joseph Ratzinger będzie widział w sobie papieża wiary, było do przewidzenia.
W końcu prawie 20 lat był prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Jako jej strażnik był autorem licznych dokumentów oraz opasłego katechizmu, zawierającego reguły wiary katolickiej, a wielu teologów, duszpasterzy, biskupów, o których sądził, że odbiegają od prawdziwej wiary, ganił, cenzurował, ba, nawet pozbawiał urzędów. Jeszcze w przeddzień konklawe wygłosił płomienną mowę przeciwko „dyktaturze relatywizmu”, nie wspominając jednak ani słowem o tym, że wielu katolików obawia się raczej „dyktatury Urzędu Nauczycielskiego Kościoła” w kwestiach wyznaniowych i obyczajowych.
Lecz ku zaskoczeniu wielu Joseph Ratzinger w swym pierwszym wystąpieniu i w swej pierwszej encyklice przedstawił się jako papież miłości. A dokument ten nie okazał się manifestem kulturowego pesymizmu czy antycielesnej moralności seksualnej, lecz mającym solidne teologiczne podstawy pismem o Erosie, miłości seksualnej i agape, bezwarunkowej miłości Boga do człowieka, o Amorze i caritas, miłości wspierającej, pomocnej; dokumentem, który nie tworzy żadnych fałszywych antytez. Mimo to wiele osób zadawało sobie pytanie, czy ten z punktu widzenia teologii iście programowo wysunięty na pierwszy plan prymat miłości będzie mieć jakiś wpływ na kościelne struktury i uregulowania prawne i zaowocuje życzliwszym stosunkiem do grup w Kościele marginalizowanych.
Czy można mieć w tej sprawie jakiekolwiek nadzieje? To centralne pytanie tego pontyfikatu: Czy Joseph Ratzinger okaże się również papieżem nadziei? Nigdy nie ukrywałem, że wybór na papieża szefa Kongregacji Nauki Wiary, zwanej niegdyś inkwizycją, był dla mnie ogromnym rozczarowaniem, należy mu jednak dać szansę.
Nie chciałem ponownie papieża medialnego, lecz życzyłem sobie myślącego w duchu ekumenizmu papieża-duszpasterza.