O katastrofie wojskowego samolotu pod Mirosławcem cała Polska dowiedziała się prawie natychmiast. I nie ma się co dziwić. Takiej tragedii w polskim lotnictwie wojskowym nigdy nie było. Po niecałej godzinie wszyscy siedzieli przy telefonach, radioodbiornikach i przed telewizorami. Może ktoś się uratował, może zdarzył się jakiś cudowny przypadek ocalenia… Kolejne wiadomości były jednak okropne.
O tragedii pod Mirosławcem nie wiedział tylko prezydent Rzeczpospolitej. Właśnie szykował się do odlotu z wizytą do Chorwacji i nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało, bo jego ludzie go o tym po prostu nie poinformowali. Zastępca szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Roman Polko – z racji zajmowanego stanowiska – ma obowiązek powiadomić natychmiast głowę państwa o każdej stracie w polskim kontyngencie wojskowym. Mówi o tym pismo wydane przez… BBN w czerwcu 2007 r. I tu właściwie kończy się wszystko, a reszta to już tylko żenujące popisy kolejnych nieodpowiedzialnych na odpowiedzialnych stanowiskach. Przede wszystkim prezydenckich ministrów: Macieja Łopińskiego, Roberta Draby, a także Michała Kamińskiego, który poprawia wizerunek głowy państwa.
Prezydent odleciał zatem do Chorwacji i przeleciał nad Polską, która cała już wiedziała o katastrofie. Dopiero po wylądowaniu, około 22, dotarła do niego informacja o tragicznej śmierci dwudziestu polskich pilotów wojskowych. Robert Draba powie potem, że nieważne, kiedy prezydent się dowiedział. Ważne, kiedy się nie dowiedział. Ani Polko, ani Draba oczywiście nigdy na to nie wpadną, że najważniejszy w tym wszystkim jest ten ich styl traktowania spraw nadzwyczajnie tragicznych i dotkliwych.