Zlikwidujmy sierocińce – apelowaliśmy przed czterema laty i pod naszym apelem podpisało się wiele osób publicznego zaufania, w tym politycy od lewa do prawa. Nie chodziło nam wtedy o zburzenie z dnia na dzień obowiązującego od dziesięcioleci systemu opieki nad osieroconymi i porzuconymi dziećmi, ale o upowszechnienie oczywistego poglądu, że pakując dziecko w koszarowy model chowania w kolektywie odbiera mu się szanse na udane życie.
Nie tylko u nas. Wszędzie. W setkach badań udokumentowano, że wychowane w sierocińcach, bezradne, łapczywie pragnące miłości, a niezdolne do głębokiego przywiązania, nie umieją żyć i podobnie jak więźniowie po długich wyrokach, bez grupy za plecami i obiadów w stołówce, zapełniają potem dworce kolejowe i schroniska dla bezdomnych. Albo wracają do rodzin i powtarzają życiorys rodziców z alkoholem, przemocą i porzucaniem także własnych dzieci na wychowanie w placówkach.
Byliśmy za te teksty chwaleni, ale także odsądzani od czci i wiary. A co zrobić z dziećmi? Co (zwłaszcza) z personelem – pytano – jeśli się sierocińce rozwiąże?
W tym samym czasie, gdy drukowaliśmy nasze artykuły, próba zlikwidowania domu dziecka w małej miejscowości przez władze kuratorium wrocławskiego wywołała skandal i potępienie przez część prasy autorów zamachu na biedne sieroty, którym zabiera się ich wspólny dom i wychowawców, a bez nich dzieci nie wyobrażają sobie życia. Zamysł, aby zlikwidować inny dom we Wrocławiu, spowodował strajk pracowników (choć mieli zapewnioną dalszą pracę).
Okazuje się jednak, że „rozwiązywanie domów dziecka” ma w Polsce miejsce. Bezboleśnie i bez skandali.