Zaraz po zamachu na jego życie 9 września 2002 r. prezydent Afganistanu Hamid Karzaj oznajmił: – Gdyby Ameryka wycofała się w ciągu miesiąca (po obaleniu reżimu talibów – przyp. aut.), to Afganistan natychmiast zamieniłby się w ruinę. Dużo w tym racji. Zamach na Karzaja nie był bowiem pierwszym aktem terroru, wymierzonym przeciwko przedstawicielom nowej potalibańskiej władzy. W lutym 2002 r. zginął dr Abdur-Rahman, wiceprezydent i minister transportu i turystyki. Kilka miesięcy później został zastrzelony wiceprezydent i minister urbanizacji Abdul Kadir. W kwietniu cudem uszedł z życiem minister obrony i wiceprezydent Mohammad Fahim, dawny sekretarz Ahmeda Szaha Masuda. Zamachy bombowe, które zbierają żniwo przede wszystkim wśród ludności cywilnej, stały się tak nagminne, że nawet nie trafiają na łamy prasy zachodniej.
Źródeł należy szukać we wciąż nierozwiązanych problemach afgańskich, które dają się sprowadzić do wspólnego mianownika: wszechogarniającego braku spójności. Każdy tradycyjnie utożsamia się tu z własną grupą plemienną i klanem (Pasztunowie to 38 proc. ludności, Tadżycy – 25 proc., Hazarowie – 19 proc., Uzbecy – 6 proc.), a inwazja radziecka, w grudniu 1979 r., i jej następstwa skutecznie powstrzymały próby tworzenia idei narodu afgańskiego – jedynej ponadplemiennej więzi. Punktem odniesienia jest najbliższy ośrodek władzy, a rząd centralny Kabulu, trwający w izolacji od reszty kraju, pozostaje odległym wyobrażeniem.
O losach prowincji decydują lokalni przywódcy wywodzący się albo z dawnych oddziałów mudżahedinów walczących przeciwko Rosjanom w latach 80., albo bojownicy uwikłani w bratobójczą wojnę domową ciągnącą się od 1989 r., albo zwykli watażkowie. Znajduje to odzwierciedlenie w sposobie sprawowania władzy: skorumpowanej, autorytarnej, hierarchicznej, dysponującej własnym aparatem przemocy, niezależnym od centralnych władz afgańskich.