Czy można wchodzić w koalicję z Samoobroną? Otóż, nie można. I nie może być tutaj żadnych „ale”, żadnych wygibasów i niuansów. Po prostu nie i kropka. Już tłumaczę dlaczego.
Jeżeli uznaje się wejście do Unii Europejskiej za priorytet polityki naszego państwa i nawet nawołuje się do stworzenia na poziomie samorządów swoistego ponadpartyjnego paktu proeuropejskiego, wtedy rzeczywiście wchodzenie w alianse z ugrupowaniem o co najmniej pokrętnym stosunku do Unii, w którym niechęć zdecydowanie przeważa nawet nad mętnym niezdecydowaniem, jest oczywistym aktem niekonsekwencji. Można jednak wysunąć argument, że w przyziemności życia publicznego dosyć podobne dziwolągi zdarzały się już we Francji, we Włoszech czy w Holandii.
Jeżeli głosimy konieczność umacniania praworządności w kraju i wychowywania obywateli w szacunku dla instytucji demokratycznego państwa, to łączenie się z partią, której przywódca demonstruje na każdym kroku najbezczelniejszą pogardę dla owych instytucji i nie tylko z pełną dezynwolturą łamie prawo, ale jeszcze podnosi warcholstwo do rangi cnoty, jest już nie tylko niekonsekwencją, ale również szerzeniem obywatelskiego zgorszenia. Z tym że ostatecznie i na to znalazłoby się zapewne w krajach cywilizowanych parę godnych pożałowania przykładów, które rzecz jasna niczego nie usprawiedliwiają, jednak przy odpowiedniej dozie złych intencji służyć mogą w charakterze demagogicznego listka figowego.
Jeżeli bronimy się (ponoć) przed plugawieniem i schamianiem praktyki demokratycznej, to sprzymierzanie się z gronem popierającym i poddającym się władzy lidera stosującego w charakterze codziennego i ulubionego oręża politycznego knajackie pomówienia i obelgi, dotyczące zresztą i ewentualnych koalicjantów, jest nie tylko niekonsekwencją i zgorszeniem (choć przybierają już one horrendalne wymiary), ale również swoistym masochizmem budzącym politowanie.