Turcy poszli śladem wyborców polskich: w nowym parlamencie nie znajdzie się żadna z trzech partii tworzących dotychczas koalicję rządzącą, a Partia Lewicy Demokratycznej ustępującego premiera Bülenta Ecevita dostała... 1 proc. głosów. To rachunek za dwa lata ciężkiego kryzysu gospodarczego oraz wiele miesięcy chaosu spowodowanego chorobą Ecevita. Komentatorzy są zgodni: Turcja otwiera zupełnie nowy rozdział, a bezapelacyjna zwyciężczyni wyborów, umiarkowana islamska Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), staje przed niezwykle ciężką próbą. Po części na skutek rozmiarów swego sukcesu. AKP będzie rządzić samodzielnie z bardzo słabą opozycją w parlamencie, a więc to ona sama będzie określać w praktyce, na ile jest partią umiarkowaną, a na ile islamską. Jej lider Recep Tayyip Erdogan podkreśla prozachodni i prounijny rys swojego ugrupowania. Ale on sam nie kandydował ani nie może teraz zostać premierem ze względu na ciążący na nim wyrok za „podżeganie do nienawiści”, a poprzedniczki AKP zostały rozwiązane za przekraczanie granic państwa laickiego. Erdogana czeka więc niezły taniec na linie: będzie rządził zza kulis, tak, aby nie zawieść swego partyjnego zaplecza, a jednocześnie nie podpaść wojskowym, stojącym na straży owej laickości, a także nie zrazić sobie Brukseli i Waszyngtonu. Jeszcze w grudniu ma zapaść decyzja w sprawie rozpoczęcia rokowań członkowskich z Unią Europejską, na pilne rozwiązanie czeka konflikt cypryjski, którego Turcja jest stroną (jeśli nie będzie zgody, do Unii przystąpią de facto tylko cypryjscy Grecy). A wreszcie wisi nad głową wojna w Iraku, w której USA widzą w Turcji kluczowego sojusznika, ewentualny rozpad czy głęboki kryzys tego państwa stawia na nowo kwestię kurdyjską.