Może być koniec z Hollywood, ale nie koniec z Woodym Allenem. Wprawdzie od kilku już sezonów słychać, że Allen się kończy, ale dla dobra kina niech się kończy jak najdłużej. Wolę jego filmy, nawet te słabsze, niż najwybitniejsze dzieła wielu innych uznanych reżyserów. Zapewne Allen zrobił już lepsze filmy niż „Koniec z Hollywood”, ale i tym razem wyszło bardzo przyzwoite kino. Jest to ironiczna opowieść o reżyserze na skraju załamania nerwowego, którego gra oczywiście sam Woody Allen i nikt inny nie byłby lepszy w tej roli. W przeszłości reżyser Waxman dostał nawet dwa Oscary, ale potem się gdzieś zagubił, a teraz niespodziewanie pojawia się nowa szansa. Ale są też pewne problemy, okazuje się bowiem, że szefem studia, które będzie produkować obraz, jest mąż byłej żony Waxmana, ona sama też pojawi się na planie. Wszystkie te stresujące okoliczności sprawiają, że Waxman traci wzrok, ale nie chce stracić szansy, staje więc za kamerą, co jest w tym wypadku określeniem nieprecyzyjnym, ponieważ ze znalezieniem swego miejsca na planie będzie miał poważne kłopoty. Niełatwe będą też planowe rozmowy z szefami, ale też inne nieprzewidziane sytuacje, jak np. niezapowiedziana wizyta ambitnej aktoreczki, która po godzinach próbuje bezskutecznie olśnić go swą urodą. Śmiejemy się, ale nie z pechowego reżysera – tylko z sytuacji, w jakiej się znalazł, a więc także z hollywoodzkiej fabryki snów, w której wszystko zdarzyć się może, również taka historia, jaką opowiada Allen w nowym filmie. (zp)
:-, dobre
:-' średnie
:-( złe