Sensacyjnie brzmiące informacje o tym, że w okolicach Hajnówki i Białowieży operuje umundurowany oddział byłej armii radzieckiej, docierały do lokalnej społeczności już w latach 90., budząc rozmaite myśli. Nie było jasności, czy formacja ta zignorowała w swoim czasie rozkaz o wycofaniu się z terenu Polski, czy też rozkaz ten w ogóle do niej nie dotarł ze względu na awarię środków łączności. Parę osób nie wykluczało, że tajemniczy oddział to fragment większego zgrupowania, które u progu XXI wieku ponownie zabiera się za wyzwalanie naszego kraju.
Czekiści łapią pociąg
Z relacji świadków wynikało, że uzbrojoną formacją dowodzi niejaki Wołodzia, wesołkowaty sowiecki generał po czterdziestce, złowieszczo pobrzękujący złotymi orderami, a grupa co jakiś czas pojawia się na trasie leśnej kolejki do Topiła, Postołowa oraz rezerwatu Lipiny. Podróżni-turyści zeznawali, że właśnie podziwiali z okien wagonów piękno prastarej białowieskiej puszczy, gdy ich refleksyjny nastrój przerywało potworne buczenie syreny, skład zatrzymywał się w środku lasu, a do wagonów wskakiwali umundurowani, hałaśliwi i zachowujący się groźnie czekiści obojga płci.
Przerażenie pasażerów wzmagała płynna rosyjska mowa napastników oraz masywne złote uzębienie niektórych z nich. Turystów wywlekano z wagonów, krzyczano na nich, poszturchiwano, a wesołkowaty generał ogłaszał przez megafon, że pociąg właśnie wyjechał z Polski, ciężko naruszył terytorium obcego państwa i to się bez wątpienia musi dla jego pasażerów skończyć w tiurmie.
Sytuacja nie wyglądała różowo aż do chwili, gdy jednej z czekistek puszczały nerwy. Wyjmowała ona z kabury pistolet, a wtedy któryś z młodszych pasażerów przytomnie zauważał, że jest to plastikowa broń na wodę, co natychmiast ocieplało atmosferę.