Archiwum Polityki

Rutkowski – jawny współpracownik

Trwa festiwal posła-detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Po kontrowersyjnej akcji w czeskim Cieszynie, gdzie schwytał podejrzanego o zabójstwo i korzystając z paszportu dyplomatycznego przywiózł go do Polski, dopadł w Budapeszcie Krzysztofa J., ps. Jędrzej – znanego dzięki ucieczce z łódzkiego sądu. Za pierwszym razem Rutkowskiego spotkały same przykrości. Po wyczynie w Budapeszcie już nikt nie odważył się powiedzieć o detektywie złego słowa. Minister Krzysztof Janik oświadczył: „Chciałbym, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to, co się stało w Budapeszcie, zasługuje na naszą aprobatę”. Nadal jednak nie wyjaśniono wątpliwości, jakie budapeszteński sukces Rutkowskiego wywołał. Na czyje zlecenie działał, skoro nie ma już licencji detektywa? Dlaczego w ogóle ruszył w pościg za bandytą ściganym listem gończym? Dlaczego to on namierzył zbiega, a nie policyjne służby? Krzysztof Rutkowski w rozmowie z reporterem „Polityki” nie ujawnia szczegółów, jak twierdzi, ze względu na dobro sprawy. – Szukałem Jędrzeja sam z siebie, bez zlecenia – tłumaczy z dziecięcą prostotą. – Moi ludzie odkryli go na Węgrzech. W porozumieniu z Komendą Wojewódzką Policji w Łodzi udałem się do Budapesztu. Po drodze konsultowałem akcję z komendami głównymi policji polskiej i węgierskiej.

Oficjalnie przedstawiono to wydarzenie jako wspólny sukces Rutkowskiego oraz polskich i węgierskich organów ścigania, podobno jednak naprawdę schwytanie skazanego zaocznie w łódzkim procesie na 10 lat więzienia bandyty to wyłącznie zasługa prywatnego detektywa Rutkowskiego. Z naszych informacji wynika, że minister Janik miał do policjantów z CBŚ duże pretensje, że to nie oni nakryli Jędrzeja, a prywatnemu detektywowi gratulował raczej z obowiązku niż przekonania.

Polityka 44.2002 (2374) z dnia 02.11.2002; Ludzie i wydarzenia; s. 12
Reklama